Był sobie kompozytor, który kochał kobiece głosy, te najwyższe. Miał wiele grzechów na sumieniu, ale jedno trzeba przyznać - ukochały go Muzy, obdarowując go ponad miarę geniuszem muzycznym. Żona kompozytora stała na straży Geniusza starannie zamykając na klucz w salonowej szafie jego partytury i od czasu do czasu urządzając dzikie awantury o arie nie dla niej napisane. Po jednej z takich awantur - całkowicie niezasłużonej zresztą - domowy salon stał się przeniesionym na operową scenę miejscem komediowej akcji. Żona z operowej divy stała się bohaterką przedstawienia. Nie, jednak nie powinni po tej premierze wracać do domu w JEDNYM samochodzie ;-) Na szczęście szofer przeżył ;-)
Można sądzić, że Richard Strauss robił wszystko, aby swoją muzyczną karierę zepsuć, ale mu się nie udało. Jego muzyka się obroniła. Na szczęście dziś już nie wywołuje takich skandali, jakie towarzyszyły przygotowywaniu premiery Salome, której główna wykonawczyni tytułowej partii protestowała: "Jestem przyzwoitą kobietą!"
Był utracjuszem, sybarytą ("Jestem tu po to, by tracić pieniądze" - mawiał), namiętnie grał w karty (podobno potrafił rozgrywać partię ulubionego skata i komponować jednocześnie), uwielbiał Goethego, którego wszystkie dzieła przeczytał trzy razy, lubował się w wiśniowym drewnie, z którego meble wykonane na zamówienie wypełniły willę w Garmisch. O skali trudności w ocenie jego postaci a zarazem nieprzewidywalności charakteru niech świadczą dwa wybrane zdarzenia: z jednej strony skomponował hymn olimpijski na Igrzyska w 1936 roku w Berlinie, a z drugiej ni z tego, ni z owego pojechał pewnego dnia do obozu koncentracyjnego odwiedzić babkę swojej synowej, pochodzącej z rodziny żydowskiej. Oczywiście nie wpuszczono go uznając za wariata.
Są takie artystyczne duety, których współpraca przynosi dzieła zachwycające. Richard Strauss-kompozytor znalazł partnera librecistę w osobie poety i dramaturga Hugona von Hofmannsthala. Obaj stworzyli niezapomniane dzieła: Elektrę, Kawalera z różą, Kobietę bez cienia, Helenę Egipską, Arabellę i Ariadnę na Naksos. I właśnie tę ostatnią Jacek Kaspszyk, dyrektor FN wybrał na uczczenie 150 rocznicy urodzin i 65 rocznicy śmierci Richarda Straussa.
Ariadna na Naksos w konstrukcji muzycznej i charakterologicznej rozpada się na dwa nurty: poważnej opery seria i komicznego pasticcio. Jakże może być inaczej, skoro dziełu patronuje mistrz komedii - Molier. Nie bawiąc się w dokładne streszczenie wystarczy powiedzieć, że mamy tutaj wykorzystany chwyt teatru w teatrze. Na skutek arbitralnej decyzji gospodarza domu (który w ogóle nie pojawia się na scenie) podczas uroczystego przyjęcia dwie sztuki, planowane jedna po drugiej dla zabawienia gości, mają zostać wystawione równocześnie, żeby na koniec wszyscy mogli podziwiać fajerwerki. Rzecz w tym, że oba dzieła, jak i uczestniczący w nich artyści kompletnie do siebie nie pasują. Z jednej strony mamy smutną opowieść o porzuconej przez Jazona Ariadnie, w samotności przeżywającej swój dramat i marzącej o śmierci. Z drugiej zaś trupę wesołych komików opery buffo, mających odegrać wesołą farsę Płocha Zerbinetta i jej czterech kochanków. Kiedy Majordomus ogłasza decyzję gospodarza, w Primadonnę wykonującą partię Ariadny jakby piorun trzasnął i całą parą w płucach wrzeszczy, że się na to nie zgadza, a Kompozytor w rozpaczy wybiega, nie pobrawszy nawet swojej gaży.
Na nic protesty. Następuje przedstawienie. Ariadna na Naksos pogrążona w samotności i rozpaczy za nic ma świat, radość i próby rozweselenia, podejmowane przez ekipę Zerbinetty. Ta w końcu wkracza ze swoją "skowronkową" arią, w której chce pogadać jak kobieta z kobietą, proponując najprostsze rozwiązanie: na zranione serce jest tylko jedna rada - nowa miłość.
Cała opera składa się z szeregu pięknych arii dających śpiewakom możliwość pokazania wszystkiego, na co ich stać. Partia Zerbinetty wymaga fantastycznej koloraturowej techniki wysokiego sopranu. Mało tego, także oryginalna instrumentacja służy wyeksponowaniu możliwości muzycznych orkiestry. Słowem, opera popisowa w całej rozciągłości. W dodatku krótka, jednoaktowa z prologiem. Taka sobie muzyczna perełka do słuchania przy lampce wina, a gdy jeszcze można by obejrzeć aktorskie popisy, to już wieczór w pełni udany.
Dwie wersje popisowej arii Zerbinetty: Grossmächtige Prinzessin.
Pierwsza z pełnej inscenizacji, druga wersja - koncertowa.
Edita Gruberova
Natalie Dessay (wersja koncertowa)
Niedawno ukazało się nagranie na DVD "Ariadny" z Festiwalu w Salzburgu w 2012 roku. Jest to wersja pierwotna opery z 1912 roku, ze znacznie rozbudowanym prologiem i dłuższą o prawie 500 taktów i jeszcze bardziej karkołomną "skowronkową " arią Zerbinetty. Doskonałym wokalnie i aktorsko Tenorem/Bachusem był Jonas Kaufmann zaś Primadonną/Ariadną - Emily Magee.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Jola
Pozdrawiam.Jola
Tak, pierwsza wersja "Ariadny" jest dłuższa, może nawet przegadana. Nie widziałam całości tamtego przedstawienia, ale oglądałam fragmenty. Mówiąc szczerze, jak kocham Kaufmanna, ale ten jego kostium Bachusa jest po prostu straszny ;-)
UsuńKaufmann zapytany w jednym z wywiadów o ten dziwny kostium podał dwa argumenty uzasadniające przedstawienie Bachusa jako drapieżnego zwierzęcia: po pierwsze - kostium inspirowany jest wieloma obrazami, w których Bachus mógł przemieniać się w drapieżnika, często też na tych obrazach towarzyszył mu leopard. Jako drugi argument przywołał Kaufmann znaną z mitologii wędrówkę Bachusa, jego przykre doświadczenia z Circe, ucieczkę i towarzyszące tej ucieczce obawy, że na wyspie na której się właśnie znalazł padnie ofiarą następnej czarodziejki. Stąd lęk, obawa, jak u zwierzęcia, które nie wie, czy może odważyć się i podejść do ognia.
UsuńBachus z leopardem jest m.in. przedstawiony na obrazie Johna Reinharda Weguelin - "Bachus i chór nimf". Jola
Ariadna pobudza wyobraźnie reżyserów: Ariadna z Opery w Zurychu była porzuconą bizneswoman topiącą smutki w kieliszku w restauracji, Akcja Ariadny z Festiwalu w Glyndebourne 2013 rozgrywała się w szpitalu: Ariadna była pacjentką oddziału psychiatrycznego, a Bacchus odnalezionym w lesie weteranem wojny z nasilonymi objawami zespołu stresu bojowego.
UsuńJola
Co niestety, nie zmienia faktu, że wizualnie kostium jest estetycznym okropieństwem ;-) Do eksperymentów reżyserów idących w kierunku usilnego uwspółcześniania akcji dawnych oper mam stosunek raczej sceptyczny. Wychodzę z założenia, że widzem jestem na tyle inteligentnym, że sama jestem w stanie pod opowiedzianą historią odkryć głębsze znaczenia o ponadczasowym charakterze ;-) Ale na ten temat toczą się długie dyskusje prowadzone przez większych znawców ode mnie. Ja tylko chcę posłuchać dobrej muzyki :-)
Usuńnawet nie będę próbowała:)) Poczytałam, postaram się zapamiętać, posłuchałam; wykonanie Gruberovej bardziej mi się podoba, ale Dessay jest ładniejsza. Wolę jednak niższe głosy, przynajmniej przy mocno artykułowanych głoskach sonornych:))
OdpowiedzUsuń:-)))) W przypadku Dessay to nie jest uroda tylko makijaż ;-) A niższy głos masz w Klik! :-D Świetny pod każdym względem ;-)
Usuńja tylko stoję z boku podczas debaty , dzierżąc w dłoni drink i wsłuchuje sie w muzyczne mądrości
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że nie stoisz tam sama ;-) Może jednak wejdź do środka i powiedz, co widać z boku ;-)
UsuńA któż wyliczał by grzeszki Geniusza ?? Ważne, że Jego muzyka podnosi poziom endorfin znacznie bardziej niż czekolada...;o)
OdpowiedzUsuńA wiesz, o tych endorfinach nie pomyślałam. Może coś w tym jest ;-)
UsuńA ja sobie tych skowronków w środku nocy słucham.
OdpowiedzUsuńI zatęskniłam za tymi prawdziwymi, co to niewidoczne i pod samym niebem śpiewają...:-)
Jeśli chodzi o słuchanie częste lub nawet stałe, to wolę inne głosy ;-)
Usuń