środa, 26 lutego 2020

Muzyka jest wszędzie

       Jadąc przez całą Europę na Costa Brava nawet nie wiedziałam, gdzie znajduje się mój hotel. Na miejscu okazało się, że spędzę kilka dni w Lloret de Mar, miejscowości naszpikowanej hotelami jak igielnik szpilkami. Pierwsza sprawa, rozejrzeć się za atrakcjami spoza oficjalnego programu. Tenże bowiem program organizował czas od dziewiątej rano do dziewiątej wieczór. Co więc robić w czasie pozostałym? Przecież nie przyjechałam tutaj spać po dwanaście godzin na dobę. I znalazłam. Oczywiście muzykę.
       Hotelowo-turystyczna część miasteczka nie ma uroku, ale kilka ulic dalej zaczyna się miasto prawdziwe. Co prawda też przeładowane sklepami dla turystów, niemniej przy uważnej obserwacji znaleźć można lokalne autentyki. Jednym z nich jest Esglesia de Sant Roma, jednonawowy kościół z XVI wieku w stylu katalońskiego gotyku. Obecny kształt, niezwykle malowniczy, został nadany na początku XX wieku, gdy dokonano gruntownej przebudowy kościoła. Jednak wnętrze pozostało gotycko surowe, bez zbędnych ozdób, z zachowaniem pierwotnej struktury budowli, łukowymi zwieńczeniami kolumn i sklepienia. Z czasem dobudowywano kilka kaplic, ale najwspanialsze wrażenie wywołuje kościół z zewnątrz, modernistyczny w architekturze, z mozaikowym dachem i mozaikowymi zdobieniami na ścianach. Zobaczyłam tę kolorowość później, gdy udało mi się zwiedzić Lloret de Mar za dnia. Wcześniej bowiem poznałam wnętrze kościoła i to w stanie lekkiego zaciemnienia podczas wieczornego koncertu.
         Gdziekolwiek pojechać, wszędzie jest muzyka. Nie inaczej  zdarzyło się i tutaj. Przy hotelowej recepcji wisiał plakat zapowiadający jakiś festiwal. W programie znajdowała się wytłuszczona drukiem lokalizacja: Lloret de Mar. Esglesia de St. Roma a les 21h. Ależ ja tu jestem! I nawet data najbliższego koncertu pasowała do czasu mojej bytności. Nie ma co się zastanawiać: idę! Trochę się obawiałam, jak to bedzie z biletami, gdyż na żadne wchodzenie na zamawianie biletów przez internet nie było już czasu. Spodziewałam się jednak, że będzie trochę tak, jak w każdym mieście, gdzie odbywają się letnie czy sezonowe festiwale muzyczne w kościołach. Przed wejściem ustawia stolik i będzie można kupić bilet na miejscu. Prawie tak było. Ani stolika, ani biletów. Wszyscy wchodzili swobodnie, siadali, gdzie chcieli, a dopiero po koncercie stanął pan z tacą i kto chciał, dawał datki. 
           Koncert był kameralny, troje muzyków: gitara - Marta Cases, wiolonczela - Ignasi Prunes oraz flecistka - Alba Valero. Razem tworzą trio "Dauris".  Muzyka dominowała hiszpańska: de Falla, Rodrigo, Albeniz i całkiem mi nieznani. Utwory transponowane na trio, więc w nieco innej wersji niż to zwykle bywa. Niemniej zasłuchać się było można i podziwiać wirtuozerię wykonawców. Program został tak ułożony, żeby każde z trojga muzyków miało okazję zaprezentować się w popisowych solówkach.  Wiolonczela była przepiękna. I nawet gitara mi nie przeszkadzała. Poza tym jakoś zupełnie inaczej brzmi gitara hiszpańska niż te ogniskowe. Flet chwilami za ostry, ale może tak miało być? Żeby dźwięk się wznosił pod samo sklepienie? Publiczność dopisała i wyklaskała bis. 
         I dopiero któregoś kolejnego dnia obejrzałam cały kościół z zewnątrz. Obok wejścia wisiał plakat z zaproszeniem na kolejny koncert wieczorny, ale mnie już tam nie było. W Kościele Świętej Romy koncerty odbywają sie regularnie. W sezonie turystycznym, od maja do października, trwa Śródziemnomorski Festiwal Gitarowy (Mediterranean Guitar Festival) i to na jego internetowej stronie znajdują się informacje o wykonawcach. Natomiast ten mój akurat koncert należał do Ciclo Concerts Solidaris (Koncerty Solidarności), który to cykl ma charakter charytatywny i organizowany jest przez Fundację Climent Guitart. Ale występujący artyści bywają ci sami. W sumie w programie Festiwalu Gitarowego zamieszczonych jest kilkanaście nazwisk muzyków z wielorakimi instrumentami. Obok bardzo różnych odmian gitary, także flet, wiolonczela, saksofon, skrzypce.  A mnie się trafiło, jak wspomniałam, Trio "Dauris" i było zachwycająco. 


Kościół św. Romy w Lloret de Mar z zewnątrz

Kościół św. Romy - u góry w rogu z prawej strony widać fragment mozaikowego dachu w stylu bizantyńsko-arabskim

Kościół św. Romy - mozaika z Czarną Madonną z Montserrat

Trio Dauris

Ulotka z programem koncertów


     

Marta Casas - gitara i Ignasi Prunes - wiolonczela - grają Albeniza
Nagrań całego tria nie znalazłam. Zdaje się, że trio było tymczasowe, a ci dwoje tworzą zgrany  i często występujący duet. 


niedziela, 23 lutego 2020

Dali totalny

     Do muzyki z Montserrat jeszcze wrócę, a dzisiaj o szalonym malarstwie. Trzeba to jasno powiedzieć: Salvador Dali normalny nie był. Zwiedzanie Teatro-Museo Dali w Figueres jest jak wejście w majaczenia szalonej głowy. Sztuka karmi się symboliką i niezwykłymi skojarzeniami, artyści nieraz budują skomplikowane szyfry, których rozwikłanie może być i poznawcze i dostarcza wrażeń estetycznych, ale naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć sensu noszenia bochenka chleba na głowie. Nawet jeśli ten chlebek bardzo się lubi. Takimi katalońskimi bochenkami wysadzone są dwie ściany Teatro-Museo, w którym Dali umieścił według swojego pomysłu różne prace, instalacje, obrazy, iluzuje, rzeźby, sypialnię i mauzoleum  z grobowcem oraz wypoczynkowy ogród. Na szczycie zaś dobudowanej Wieży Gali jako znak rozpoznawczy budowli widnieją olbrzymie białe jajka. Wewnątrz całość tworzy labirynt, którego nawet nie próbowałam rozwikłać, zdając się na swobodne wędrowanie z przystankami.
    Najpierw szukałam dzieł dobrze znanych, portretów Gali w różnych odsłonach. Jej twarz mają postacie Galatei czy Marii Magdaleny na wielu obrazach. Czasem Gala jest Galą, a czasem symbolem kosmicznych sił, podświadomych pragnień czy surrealistycznych wizji. Niemniej była muzą inspirującą, a Dali pozwolił sobie nawet powiedzieć, że jest dla niego ważniejsza niż pieniądze. W ustach tego sybaryty był to komplement najwyższej wagi.
     Kilka zaskoczeń.  Niesamowicie zróżnicowana, naszpikowana symbolicznymi odniesieniami sala główna zwana Pałacem Wiatrów z kolorowym iluzjonistycznym freskiem na suficie. Pod sufitem dookoła zaś znajdują się kwatery z płaskorzeźbionymi fryzami utrzymane w określonej tematyce, np. instrumenty muzyczne, narzędzia pracy. Obok zaś projekt sypialni z pozłacanym szkieletem (podobno szympansa), łożem na fantazyjnych nogach w kształcie węży oraz repliką jednego z najsłynniejszych obrazów - "Trwałość pamięci". To, że zaraz u wejścia rodzaj instalacji tworzy czarny "deszczowy" cadillac z żywymi ślimakami w środku, może szokować, ale przepiękny, zatopiony w plusku wody wewnętrzny ogród, gdzie można usiąść i zająć się systematyzowaniem zgromadzonych wrażeń niewątpliwie stanowi zaskoczenie pozytywne. 
     Pozornie mogłoby się wydawać, że nie da się odnaleźć myśli przewodniej, idei spajającej życie i dzieło artysty. Zbyt wiele tu nieoczywistych skojarzeń, deformacji, absurdu wymykającego się racjonalizacji. Kiedy jednak przyjrzymy się dokładniej poszczególnym dziełom, widać, że cała twórczość Dalego jest mocno osadzona w tradycji. Tropy prowadzą do mitologii, klasycznych form, kulturowych toposów znanych od wieków, które artysta przetwarza, przefiltrowuje przez własną osobowść. Przykładem może być obraz "Kiedy pada, pada" zbudowany z szeregu symboli odnoszących się do motywu vanitas. Ze swojej istoty jest to dzieło iście barokowe w wymowie. Raz za sprawą nagromadzenia rzeczy (silva rerum),  z drugiej zaś strony ze względu na wanitatywną ich symbolikę. Nieodparcie nasuwa się też skojarzenie z Wergiliuszowym sunt lacrimae rerum.  Deszcz, tytułowe "pada, pada",  wyraża głębokie odczucie przemijania, może nawet żalu za upływającym życiem i światem. 
     Salvador Dali odznaczał się osobowścią niewątpliwie oryginalną i w dużym stopniu narcystyczną, będąc świadomym własnej genialności. Zapewne był trudny w bezpośrednim kontakcie, wielokrotnie dawał wyrazy przekonania o swojej wyjątkowości, ale trzeba przyznać uczciwie, że miał w tym wiele racji. 
     Na koniec wyjaśnijmy, dlaczego Figueres. Tam właśnie Dali się urodził i tam zmarł (1904 - 1989). Na muzeum wykupił od miasta zrujnowany budynek teatru, który odremontował, rozbudował i wyposażył przekształcając w pałac sztuki swojego imienia. Skromne miasteczko Figueres otrzymało dzięki temu drugie najczęściej odwiedzane muzeum w Hiszpanii.   


Argus - w okach pawiego ogona malarz ukrył patrzące na odbiorcę argusowe oczy

Kopia obrazu "Trwałość pamięci" zawieszona w sypialni nad łóżkiem

Galatea sferyczna - z twarzą Gali oczywiście

Kiedy pada, pada

Poetycka Ameryka - przed tym obrazem toczyła się długa dyskusja o symbolicnzych znaczeniach postaci sportowców i czarnej plamy


Halucynogenny torreador - w żaden posób nie wiadomo, dlaczego torreador, skoro naprzeciw wyłania się szereg posągów w pozie Wenus z Milo 

Ogród wewnątrz Muzeum

 Ogród


Salvador Dali siedzący w fotelu na kolumnie z opon samochodowych - z jednej strony apoteoza, a z drugiej satyra na megalomanię

Zwiedzałam 14 lutego

sobota, 8 lutego 2020

Powrót miasta neonów

     Czy doczekamy powrotu neonów do miasta? Kiedyś były nieodłącznym atrybutem handlowych ulic. Później zniknęły wyparte przez ledowe świecidełka bijące po oczach. Zrobiło się koszmarnie pstrokato i mrugająco. Ale wracają. Są miejsca w świecie, gdzie nadal tworzą mistrzowie tradycyjnych neonów.  Na przykład w Hongkongu do dziś działają mistrzowskie pracownie, w których bardziej nastawieni na szacunek dla tradycji właściciele sklepów czy usług zamawiają neonowe reklamy uliczne. Jest ich coraz mniej, dlatego Mariusz Bogacki postanowił je uwiecznić na swoich zdjęciach.  W polskich miastach neony prawie całkowicie zniknęły.  Nie tylko proces produkcji jest długi i żmudny, także późniejsza konserwacja i naprawa wymaga więcej zachodu niż nowoczesne ledowe żarówki. Może jednak wrócą? Przynajmniej częściowo? W kilku miejscach? Choćby w Lublinie? 
      NeonArt to wystawa współcześnie zaprojektowanych neonów inspirowanych Lublinem. W przedsięwzięciu wzięło udział osiemnaścioro artystów z całej Polski. Neony powstały dla konkretnych przestrzeni miasta. Nie wiadomo, które i ostatecznie ile z nich rzeczywiście trafi na ulice. Trwają przymiarki, rozmowy i ustalenia. Na razie neony można oglądać na wystawie w Centrum Spotkania Kultur. Niektóre mają urok swojskości - dla kogoś, kto zna Lublin i tutejszą tradycję. Na przykład Cebularz nawiązuje do lokalnego wypieku wpisanego na listę produktów tradycyjnych, a od 2014 roku chronionego prawem Unii Europejskiej jako produkt regionalny. Pamiętam z czasów licealnych, jak idąc rano do szkoły, po drodze zawsze wstępowaliśmy do najsłynniejszej w mieście piekarni i kupowaliśmy po jednym cebularzu. Prosto z pieca, jeszcze ciepłe, wybieraliśmy z olbrzymich koszy dobrze wypieczone i z największą ilością maku. Mimo współczesnych wszelkich obostrzeń prawnych, recepturowych i higienicznej sterylności tamten smak już nie wróci. Zapach roznosił się po całej ulicy. Więc Cebularz - czy zawiśnie gdzieś nad piekarnią? 


Spośród prezentowanych neonów podobało mi się jeszcze neonowe miasto wpisane w postacie może tańczącej pary, a może łyżwiarzy. Świetliste linie wyznaczają rozkład dzielnic, których nazwy da się odczytać.


Do konkretnej przestrzeni miejskiej nawiązuje też neon będący odwzorowaniem fragmentu projektu Osiedla Słowackiego:


Przy wejściu wita wszystkich gospodarz uchylający kapelusza:



Właściwie od niego powinnam zacząć prezentację. Jednak drugą postacią dość znaczącą dla miasta jest...


...Kot nawiązujący graficznie do twórczości znanego lubelskiego grafika i rysownika Andrzeja Kota, który pisał o sobie: "Kot? Zwierzę ogoniaste, czasami kanciaste". 
No i gdzieś w widocznym miejscu - na rondzie, nad ulicą, na Ratuszu (?), na Wieży Trynitarskiej (?) powinien zaświecić po prostu LUBLIN.



sobota, 1 lutego 2020

Odwiedziny w pokoju artysty

       Spędził w tym pokoju prawie czterdzieści lat pisząc, malując, czytając, przyjmując gości. Józef Czapski (1896 - 1993), właściwie Józef Maria Franciszek hrabia Hutten-Czapski herbu Leliwa. Malarz, pisarz, eseista, erudyta, autor "Na nieludzkiej ziemi", jeniec Starobielska, zesłaniec Grazowca, świadek zbrodni katyńskiej, świadek epoki, major Wojska Polskiego, kawaler Orderu Virtuti Militari. Obywatel świata: urodzony w  Pradze, zmarł w Maisons-Laffitte, założyciel grupy kapistów, jeden z współtwórców i głównych autorów paryskiej "Kultury". Jego biografią można obdzielić kilka osób, tymczasem wszystko mieści się w jednym niemal stuletnim życiu. Większa jego część wyłania się z 278 tomów pamiętników. Tylko 278, ponieważ te, które pisał jeszcze przed wojną, przepadły. Zapisane drobnym, trudnym do odczytania, pismem, ilustrowane szkicami, rysunkami, z setkami wtrętów, dopisków, uzupełnień - świdectwo duchowego i intelektualnego życia autora. Pamiętniki pisał przez całe życie. Ile trzeba czasu, aby je przeczytać? Ile tomów objęłoby książkowe wydanie wszystkich albumów? 
       22 kwietnia 2016 roku dokonano uroczystego otwarcia Pawilonu Józefa Czapskiego usytuowanego na tyłach ogrodu przy Muzeum Emeryka Hutten - Czapskiego przy ul. Piłsudskiego w Krakowie. Józef Czapski był wnukiem Emeryka, teraz obaj po sąsiedzku mają swoje muzea. Podczas bytności w Krakowie zawędrowałam do Pawilonu Czapskiego i wiem, że będę tam wracać wielokrotnie. Na piętrze wyeksponowano zaledwie część olbrzymiego dorobku artysty: wybrane pamiętniki ze stronami w żywych kolorach rysunków i zapisanymi od brzegu do brzegu, obrazy, fotografie, nagrania. Fascynujące jest widzieć w pamiętniku szkic obrazu, który zaraz obok wisi na ścianie w wersji ostatecznej. Duża część wystawy poświęcona została biografii Czapskiego, w tym jego roli w ujawnieniu światu zbrodni katyńskiej. Możemy tu posłuchać jak własnymi słowami opowiada przebieg poszukiwań, okoliczności odkrycia, świadectwa, rozmowy. Odrębne miejsce poświęcono na odtworzenie w skali 1:1 pokoju, w którym zamieszkiwał w Maisons-Laffitte, gdzie osiadł na resztę życia.  Pokój jest niewielki, jednakże mieści część malarską ze sztalugami i półki z tomami pamiętników, biurko z fotelem, stolik przy łóżku. W każdym elemencie zamknięta została część osobowości jego mieszkańca. 

Biurko i fotel

Nad łóżkiem półki z pamiętnikami

Stolik pod oknem obok łóżka

Po przeciwnej stronie okna na podwyższeniu część malarska - sztalugi, niedokończony obraz, paleta

      Na parterze pawilonu znajduje się klimatyczna kawiarnia, gdzie można poczytać wydawnictwa związane z Czapskim, o nim, o jego malarstwie, o sztuce w ogóle, pisma literackie. Usytuowanie za ogrodem sprzyja wyciszeniu i kontemplacji. Myślę, że to miejsce jak najbardziej pasuje, żeby Czapskiego tutaj poznawać, zadumać się nad związkami między literaturą a malarstwem, między losem indywidualnym a dziejami, w których indywidualność czasem się gubi, a czasem przeciwnie, wyrasta ponad nie znacząc trwały ślad w historii. 

poniedziałek, 27 stycznia 2020

Krakowska szopka na operowej scenie

     Polska premiera opery "Sigismondo" Gioacchino Rossiniego w Teatrze Słowackiego w Krakowie podporządkowana została koncepcji krakowskiej szopki. W grudniu rozstrzygniety został 77. konkurs szopek, które wciąż można oglądać w wielu miejscach wokół Rynku oraz na wystawie w Celestacie, toteż operowy spektakl w reżyserii Krystiana Lady wpisuje się w atmosferę i okoliczności. W scenografii, choreografii i całej wizualnej warstwie pojawiają się motywy znane z malarstwa Matejki przede wszystkim i Malczewskiego (śpiewacy i chór ustawiają się na kształt żywych obrazów), ale i Wyspiańskiego przefiltrowanego przez Wajdę (scena mycia krwawych rąk), stroje krakowskie, a wszystko na tle czytelnej krakowskiej architektury Sukiennic i Kościoła Mariackiego. Z tego punktu widzenia jest to więc realizacja bardzo krakowska, chociaż oryginalnie rzecz rozgrywa się w Gnieźnie. Gniezna tu jednak nie widać, jest za to Polska dla Polaków jako hasło dosyć absurdalnej zbieraniny wojaków Sigismunda zagrożonego przez żądnego zemsty za śmierć córki węgierskiego króla Ulderyka. "Armia" Sigismunda była  bowiem wcześniej i jego nadworną świtą i kolędniczą grupą z Turoniem, a w sumie przypomina - także za sprawą tanecznego kręgu - "Błędne koło" Malczewskiego. Na scenie postacią usadowioną na szczycie drabiniastej konstrukcji najpierw widzimy Sigismunda, a następnie jego dworzanina Radoskiego, który od początku występuje w błazeńskiej czapce Stańczyka i kurczakowym żółtym stroju. Radoski-Stańczyk zasiada na szczycie "drabiny" w Matejkowskiej pozie błazna zadumanego nad utratą Smoleńska.
      Wszystkie owe kulturowe tropy są czytelne dla polskiego widza, natomiast pytaniem jest czy są równie czytelne dla widza zagranicznego. Kiedy w jednej ze scen Sigismondo (Franco Fagioli) siada na posadzce swojego pałacu z podwiniętymi nogami opierając głowę na dłoni, rozpoznajemy w nim znowu Stańczyka z "Hołdu pruskiego" i tak dalej. Klisze, nawiązania, motywy, układy odsyłające do malarstwa, historii, kultury i współczesności. A już szczególnie dziwne było ubranie Ulderyka w kostium Lajkonika. Postacie biegają wkoło w rozpoznawalnych strojach i układach tak właśnie jak małe figurki w ruchomych krakowskich szopkach. Słowem "sami swoi, polska szopa".
    Strona wizualna i zabawa w rozpoznawanie tropów chyba niektórych rozpraszała, ponieważ w antrakcie podsłuchałam jak widzowie zastanawiali się, czy nie lepiej byłoby słuchać z zamkniętymi oczami. Mnie się jednak wydaje, że istotną rolę odgrywało aktorstwo śpiewaków - poza oczywiście samą istotą opery, czyli muzyką i śpiewem. Franco Fagioli w partii Sigismonda pokazał istną gamę zachowań człowieka popadającego w obłęd z powodu wyrzutów sumienia. Każdy gest miał znaczenie, np. niecierpliwe trzepotanie palcami lewej dłoni, biegający wzrok podejrzliwości i lęku. Podobnie w przypadku Ladislao (Władysława, w tej partii Pablo Bemsch), postaci tragicznej, ponieważ okazuje się zdrajcą ukrywającym przez lata swoja zbrodnię, która ostatecznie zostaje ujawniona. Objawieniem była dla mnie Francesca Chiejina, nigeryjsko-amerykańska sopranistka o mocnym świetlistym głosie w parti Aldamiry.
       Opera Rossiniego skomponowana w stylu belcanto zawiera popisowe arie dla każdej postaci, toteż każdy śpiewak mógł pokazać swoje umiejętności. Tym bardziej w niecodzienny sposób, że w kilku momentach śpiewacy wyłaniali się z publiczności i stąd śpiewali, na przykład w scenie dialogu Aldamiry z Zenovito (znakomity Kenneth Kellogg, który w drugiej części śpiewał także partię Ulderyka). Także muzyczna warstwa została częściowo wyprowadzona z orkiestrowego kanału, ponieważ wyjazd na polowanie obwieściły trąbki z balkonu. W sumie Krystian Lada wprowadził na różne sposoby do XIX-wiecznej opery Rossiniego różne elementy ożywiające zamknięte ramy akcji, poszerzając fabułę o funkcjonujące dzisiaj sterotypy polskości. Koncepcja reżyserska wpisuje utwór w konwencję uniwersalizacji sterotypów na wzór słynnej ekranizacji "Wesela" Wajdy, co zostało zasugerowane zresztą niemą sceną umywania krwawych rąk przez jednego z bohaterów. Dla mnie była to czytelna aluzja do postaci Upiora-Jakuba Szeli z filmu Wajdy. No i przecież to Wajda dbając o stronę wizualną ekranizacji zbudował ją na kształt obrazów Wyspiańskiego. Tutaj mieliśmy coś podobnego, tylko w odniesieniu do malarstwa Matejki i Malczewskiego. Jest to więc realizacja współczesna, ale operująca tradycyjnymi chwytami, opartymi na głównym motywie teatru w teatrze i żywego obrazu.


Rossini, "Sigismondo" - Opera Rara 2020 - premiera

sobota, 18 stycznia 2020

"Traviata" i inne

      Z programu transmisji z Metropolitan Opera wynikało, że w sezonie 2019/2020 będzie okazja posłuchać dwóch Polaków. W październiku w "Manon" Masseneta śpiewał Artur Ruciński, baryton występujący w MET już kolejny sezon. W maju na zakończenie sezonu w "Marii Stuart" Donizettiego wystąpi Andrzej Filończyk, baryton debiutujący na tej scenie. Ruciński debiutował w MET w2016 roku. Dla dwudziestopięcioletniego Filończyka będzie to debiut na nowojorskiej scenie i debiut w transmisji na cały świat. Żaden Polak dotąd nie pojawił się na scenie MET w tak młodym wieku.
     Metropolitan Opera w programie Live in HD jak co roku zaplanowała dziesięć transmisji kinowych. Pojawią się wśród  nich wspomniane wyżej dwie opery z polskimi barytonami. Jednakże w całym sezonie MET oczywiście wystawia więcej dzieł. Tymczasem niespodzianka - tylko w transmisji radiowej można było dzisiaj wysłuchać "Traviaty" z udziałem Aleksandry Kurzak w partii tytułowej Violetty Valery. Ostatnio nie miałam okazji słuchać naszej sopranistki, toteż z przyjemnością zasiadłam przy radiu, przypominając sobie przy okazji jak wspaniała jest opera Verdiego.
      Historia kurtyzany próbującej zerwać z dotychczasowym życiem w imię miłości i także w imię tej miłości odtrącającej zakochanego Alfreda to klasyczny wyciskacz łez znany z powieści "Dama Kameliowa" Aleksandra Dumasa syna. W przeciwieństwie do popularnych romansowych czytadeł powieść i opera powstała na jej pierwowzorze kończą się źle. Bohaterka, porzuciwszy ukochanego na kategoryczne żądanie jego ojca, umiera na gruźlicę. Ze współczesnego punktu widzenia najdziwniejszy jest powód, który zostaje przedstawiony jako rozstrzygający. Stary Germont (w powieści Duval), nie mogąc wpłynąć na syna, żeby porzucił Violettę, mówi, że związek ten zniszczy plany matrymonialne jego córki, a siostry Alfreda. I to jest clou intrygi. To znaczy rzeczywiście, on sobie tego nie wymyślił, takie zasady obyczajowe wyznawano w XIX wieku. Niemniej warto zauważyć, że bohaterka tak w powieści, jak w operze akceptuje ten argument i uznaje na tyle istotny, że gotowa jest  się poświęcić. Zrywa z kochankiem, nie wyjawiając mu powodów. On oczywiście jest rozżalony, oburzony, zawiedziony, wściekły, zazdrosny, niczego nie rozumie. Przecież mieli być razem na zawsze. Przecież się kochają. No cóż,  zaiste dziwne to nieco: wszyscy znają normy obowiązujące w tak zwanym porządnym środowisku,  a tylko Alfred nie wie, o co chodzi? Tak jakby wychowywał się gdzie indziej, jakby to Germont nie był  jego ojcem, jakby nie miał siostry, jakby kompletnie nie rozumiał, w jakim środowisku się wychował, w  jakim żyje. Biedaczek, całkowicie ślepy na otoczenie.
     Na szczęście muzyka jest bardziej konsekwentna. Aleksandra Kurzak fantastycznie budowała napięcie do samego końca, do pożegnalnej arii właściwie agonalnej. Premiera w obsadzie z polską śpiewaczką miała miejsce 10 stycznia. Dzisiejszego wieczoru było trzecie wystawienie, a następne odbędą się jeszcze 3 razy w styczniu (23, 26,31) oraz 2 razy w lutym (3, 7). Francisco Salazar napisał  szczegółową recenzję, w której omawia niemal każdą wyśpiewaną frazę. Uważa, że Kurzak jest najjaśniejszą gwiazdą tej realizacji, a jej interpretacja przemyślana i głosowo doskonała. Po prostu mistrzowska. Nie pozostaje nic innego,  jak kupić bilet i polecieć!

Oooo, już filmiki są.