niedziela, 26 marca 2017

Jeden ciamajda i one dwie

         Skoro w przedostatnim wpisie przypomniałam "ojca założyciela" europejskiej opery Monteverdiego, czas na jego ucznia. Francesco Cavalli (1602 - 1676), a w zasadzie Pier Francesco Caletti lub Caletto lub Caletti-Bruni lub Caletti di Bruni, jak widać nie wiadomo, jakie naprawdę nosił nazwisko, co jest o tyle nieistotne, że w historii muzyki zapisał się pod nazwiskiem przyjętym od swojego patrona, Fryderyka Cavallego. W sensie ścisłym może nie był uczniem Monteverdiego, ale pod jego opieką rozpoczynał karierę śpiewaka w chórze Bazyliki św. Marka w Wenecji, gdzie Monteverdi pełnił funkcję maestro di cappella. Cavalli, związawszy się na stałe z wenecką Bazyliką, pełnił w niej funkcję drugiego organisty, następnie pierwszego organisty, wieńcząc karierę stanowiskiem kapelmistrza (od 1668 r.)  po wielkim poprzedniku.
         Pierwsze wzmianki o Cavallim zamieściłam na pierwotnych Zapiskach - w związku z wydaniem nagrania odkrytej jego opery Artemisia. Tworzył w szczytowym okresie rozwoju Szkoły weneckiej, a jego opery należały do najpopularniejszych tego czasu. Po krótkotrwałym i zakończonym klapą pobycie w Paryżu ostatecznie na zawsze wiąże się ze scenami weneckimi, dla których tworzy kilkadziesiąt oper. Do najsłynniejszych i najbardziej popularnych należał Il Giasone (Jazon), wystawiony 5 stycznia 1649 r. w Teatro San Cassiano. Warto nadmienić, że był to pierwszy operowy teatr publiczny, w którym przedstawienia za opłatą dostępne były dla wszystkich. Cavalli większość swoich oper napisze dla tej właśnie sceny. Kontynuując innowacje muzyczne Monteverdiego, wspólnie z Antonio Cestim Cavalli tworzy nowy wzór opery, w której muzyka stanowi równorzędną warstwę ze słowem. Może się to wydawać dziwne, ale dotychczas obowiązywał prymat słowa, tekstu nad warstwą muzyczną, która nie niosła swoim charakterem jakichś skomplikowanych idei  i treści. W porównaniu z Monteverdim Cavalli poszedł znacznie dalej w równoważeniu obu warstw dzieła operowego, komponując bogatsza linię melodyczną, wirtuozowskie arie, dodając bogata ornamentykę muzyczną w recytatywach, które płynnie przechodziły w długie lamentacyjne arie. Muzyka współgrała z dramatyczną lub liryczną akcją. I jeszcze jeden ciekawy aspekt twórczości Cavallego - jego opery bywają po prostu śmieszne. Zawierają sporo humorystycznych scen i zachowań, które rozładowują napięcie w tragicznych komplikacjach intrygi.
          Il Giasone należy do tych oper o charakterze nieco komicznym. Główny bohater, Jazon, uwikłany w relacje z kobietami swojego życia: żoną, z którą chce zerwać - Hypsipylą, kochanką, która ma zostać jego żoną - Medeą oraz tajemniczą kochanką, której twarzy nigdy podczas nocnych schadzek nie widział, ewidentnie się w tym wszystkim pogubił. Obie - te znane z imienia - go zresztą na różne sposoby śledzą, szantażują i wystawiają na próbę. Porzucona Hypsipyla przybywa za uciekinierem z zamiarem zemsty, tymczasem Medea uwodzi go nocami jako tajemnicza nieznajoma i potem wykorzystuje ten fakt do szantażu, a kiedy dowiaduje się, że Jazon ma z Hypsipylą dzieci, udaje rezygnację, aby zażądać śmierci rywalki, sama odrzuca jednak starającego się o nią Egeusza. Nic dziwnego, że Jazon wydaje rozkaz zabicia jednej z nich. Za sprawą dramatycznego qui pro quo ginie nie ta, która powinna. Bohater budzi się widząc jedną kobietę z nożem nad swoją głową, a za chwilę wpadającą w furii drugą, która, rzecz jasna, nie zginęła. I krew się polała dramatycznie... Nie, skądże! Wszystko kończy się polubownie: Jazon zostaje z Hypsipylą, Medea przyjmuje starania Egeusza, Besso - przyjaciel i sługa Jazona zyskuje wzajemność Alindy - służącej Hypsipyli. Gdzieś tam na marginesie intrygi miłosnej Jazon robi to, co powinien, czyli zabija potwora i zdobywa Złote Runo ;-)
          Powyższa uproszczona wersja zdarzeń w rzeczywistości jest bardziej skomplikowana, gdyż w żaden sposób nie da się zrozumieć do końca niejasnych relacji miedzy bohaterami. Dlaczego? Otóż Hypsipyla niby jest żoną Jazona i ma z nim dwoje dzieci, bliźniaki, ale zarazem w dalszym rozwoju akcji mówi się, że mają się pobrać. Dlaczego więc Amor naciska na ich ślub? Po raz drugi? Z Medeą jeszcze bardziej skomplikowana sprawa, ponieważ ewidentnie jest kochanką Jazona, ma z nim dwoje (!) dzieci, bliźniaki (!), ale jej mężem (!) jest Egeusz, z którym chce się rozstać. Egeusz więc nie jest odrzuconym zalotnikiem, lecz legalnym zdradzonym mężem. A już kiedy Medea przedstawia Jazonowi swoją starą służącą Delfę jako partnerkę jego nocnych igraszek i matkę jego dzieci, można całkiem się załamać. Jazon sam już nie wie, ile tych dzieci ma i z którą właściwie kobietą, a obie zarzucają mu brak odpowiedzialności za potomstwo.
         Wszystkie zawikłania sprawiają, że opera jest długa i całość  trwałaby ponad cztery godziny. We wczorajszej retransmisji z Opera des Nations w Genewie bez przerw między aktami muzyka wybrzmiewała przez ponad trzy godziny. Trzeba przyznać, muzyka bardzo piękna i głosy dobrane akuratnie. Parę porywających arii zasługiwałoby nawet na utrwalenie i powtórzenie.
        
Medea ucisza demony, aby pomóc Jazonowi zwalczyć potwora:




Medea szaleje z miłości:



Porzucona Hypsipyla tęskni:




A to... Dominique Visse jako stara służąca Delfa ;-)

8 komentarzy:

  1. Rozumiem, że stara służąca miała efekt komiczny wprowadzić, ale ów czeguś mi absmak budzi... Zdecydowanie preferować będę Medeę:)
    Kłaniam nisko:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo przerysowane to jest w istocie okrutnie i zbyt dosłowne ;-) Wybór Medei słuszny, pomoże pokonać potwory :-) Na szczęście słuchając przez radio nie musiałam na tę inscenizację patrzeć, skupiając się na warstwie muzyczno-głosowej, a ta była bez zarzutu.

      Usuń
  2. Przepraszam Panie tysąckrotnie, ale czy [w płaszczyźnie treści nie formy wokalnej] może być coś bardziej sztucznego, nieprawdziwego ergo - fałszywego niż operetka i opera? Przecież niemal każde libretto to "majstersztyk" kiczu i grafomanii. No i te primadonny [nie wypominając - nieco w latach] wcielające się w postaci nastolatek... I te bohaterskie tenory o trzęsących się wiekowych dłoniach i głosach... Tymczasem - jak dla mnie - treść i forma winny tworzyć spójną jedność.
    Aż prosi się przywołanie zdania Juliana Tuwima o tym, co powinno się z tym gatunkiem dramatycznym zrobić...
    - Czego że nie uczynię- przepraszam raz jeszcze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomijając fakt straszliwego uproszczenia w powyższym komentarzu, cóż mogę powiedzieć? Chyba tylko tyle, że współczuję takich operowych doświadczeń ;-) Operetkę widziałam w całości tylko jedną w całym swoim życiu, więc się nie wypowiem. jeśli ten komentarz miał sprawić, że się zastanowię nad sensem podziwiania opery jako sztuki, to nic z tego. Uwielbiam operę i nie zanosi się na to, abym zmieniła swoje upodobania :-)))

      Usuń
  3. Przeczytałam z przyjemnością.
    Wysłucham dopiero wieczorem.
    :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. i oto powstaje historia opery.Włączając się do rozmowy, nieproszona powiem, że nie o intrygę opowiedzianą librettem idzie, ale o zawiłości muzyczne i wokalne. Tak operę rozumiem.
    Byłam na Ołowiance na Piwnicy pod Baranami.Bez Skrzyneckiego i pierwszego kompletu niby to samo.
    Z operą podobnie, osobowości decydują o poziomie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ zaproszona jesteś zawsze! Z zawiłościami muzycznymi nie od początku tak było. Pierwotnie liczyło się słowo, sposób jego zaprezentowania, śpiew. Muzyka była tłem. Dopiero później muzyka nabrała większego znaczenia. Ale osobowość liczy się zawsze :-) I przyciąga publiczność.

      Usuń