niedziela, 29 stycznia 2017

Dwa razy pół godziny

       Czekając na początek, widziałam jak wjeżdżały dwie dostojne harfy. O, myślę sobie, będzie pięknie! Na podwyższeniu skład orkiestry dosyć pełny. Symfoniczny. Dużo smyczków, dęte, perkusyjne, nawet dzwonki rurowe, fortepian po lewej, schowany nieco pod balkonem. Z postaci pianisty tylko nogi widziałam. Ale słychać było, co trzeba, więc jakby w porządku. Jakby! Strojenie instrumentów przed koncertem dosyć zabawne, bo całkowicie bez rytmu, każdy sobie. Zdumiewające, jak muzycy słyszą w tej kakofonii swoje skrzypeczki. No ale wstała koncertmistrzyni i nadała ton. Wyrównali. Będzie pięknie, pomyślałam znowu. A mówią, żeby nie zapeszać! Prawdę mówią. Bo kiedy wyszedł dyrygent, zaczęło się! Krótkie urwane uderzenie i zawodzenie. Zawodzenie. Zawodzenie. Uderzenie: tararach! Zawodzenie. Co oni? Dziurki we fletach przedmuchują? Na chwilę odezwało się. Ćwierkanie. I plum. Plum, plum, pilimplum. Fortepian się obudził. Ale przestał. Znowu zawodzenie. Oooo, łagodna fala harfy. Zaraz zacznie się pięknie. A mówili, żeby nie zapeszać? Mówili. Tararach! Zawodzenie. Nie, tym razem coś większego niż flecik. Może puzon? Rożek? Ale tak nisko? Mruczando? Bez melodii? O, się dyrygent zdenerwował. Ja wam zaraz pokażę jak się gra. Wyciągnął szponiastą dłoń w stronę skrzypiec: równo mi tu! Pojechali. Cichutko :-( Za cicho. Znowu się dęte zgrzytliwie wtarabaniły. A flecik zawodzi, zawodzi i tararach! To zaczyna być interesujące: kto będzie górą w tej szarpaninie? Niech się wreszcie zdecydują. Albo rybki, albo akwarium. Tfu! To znaczy albo się siłujemy, albo gramy! Tararach! Znowu? Dosyć! Dyrygent pięść zaciska: teraz wy tam, wyrównać flety! Trąbki dźwięcznie! Tuba w tle! Skrzypce, altówki, wiolonczele unisono jechać mi tu zaraz! Wyżej! Już ja z was wycisnę soki symfoniczne, jak należy. Cisza! Basta! Dzwoneczki poproszę. Delikatnie... delikatnie.... fortepian: jednym klawiszem.... A teraz, skoro nie umiecie grac smyczkami, to za struny proszę paluszkami. Delikatnie... delikatnie... O masz! Kto się znowu wyrywa?! Dzwony w żal, dęte w zgrzyt, skrzypce w jęk. Basta! Dyrygent grozi, wyrównuje, tempo, tempo, tempo! Równo mi tu! Nie pozwolę na samowolkę! Co za anarchia?! Rozstroiły się nerwowo smyczkowe. Ale dyrygent zatacza koło i równa szyk. Pojechało Szostakowiczem?! Jak pięknie! Nie na długo. Znowu jęki fabrycznych syren zawodzą (niektórym się to kojarzyło z takimi syrenami, ja bym nie powiedziała, ale to obrazowe porównanie i oddaje klimat), a za nimi maszerują: tum, tum, tum, por, pur, pur puzony, tuby, saksofony. Nie, no naprawdę zaczyna mnie to bawić. Kto będzie górą? O,  znowu dyrygent wziął wszystkich w garść i zaszumiały smyczki tęsknotą za harmonią. Ciekawa rzecz, tak a`propos. Kompozytorowi udało się wydobyć z każdego instrumentu możliwie najbrzydszy dźwięk, ale jedne wiolonczele nie dały się sprowadzić do turpizmu. Ich szlachetna nuta nie umie być po prostu brzydka. O masz! Znowu anarchia skrzypcowa. Zamiast grać, rżną tępą piłą po nieheblowanej desce. Właściwie o co chodzi? Do jakiej ma to doprowadzić puenty? Do jakiego odkrycia? Przecież musi być finisz na miarę naszych tutaj na widowni cierpień ;-) Ooo, może teraz wreszcie nastąpi? Rozszumiały się znowu skrzypce, rury zadzwoniły powolnym rytmem.... Dostojeństwo dźwięku, powaga. Fraki? Nie, niemożliwe. A jednak. Marsz żałobny! Finito! Górą dyrygent :-) 
      A po przerwie... Niestety,  nawet w programach koncertowych należy czytać informacje drobnym druczkiem jak w umowach bankowych.  Wybrałam się na oryginalną wersję z baletem, jak zostało przez kompozytora napisane, a usłyszałam to, co zwykle: suitę, czyli wersję skróconą, bez pantomimy i bez chóru. Ale może to i lepiej? Muzyka rozpala wyobraźnię. Mocny początek wprowadził odpowiednią dozę niepokoju. Zawirowania, drastyczne przeskoki, taniec instrumentów zamiast baletu, końcowa pogoń ku śmierci... nie! Ku życiu! Jak zawsze jednak ucieczka z góry przegrana. O Cudownym Mandarynie napisano w omówieniu, że jest to muzyka całkowicie atonalna. Naprawdę? To jak nazwać to, co słyszeliśmy przed przerwą???

Koncertu symfonicznego wysłuchałam 28 stycznia w Filharmonii Narodowej
W pierwszej części orkiestra zmagała się z Symfonią nr 3 Witolda Lutosławskiego 
W części drugiej umierał Cudowny Mandaryn Beli Bartoka
Całość mocną ręką prowadził Jacek Kaspszyk

PS Opisu Symfonii Lutosławskiego nie należy brać na serio ;-)


Mandaryn wymyka się śmierci, ale na próżno


8 komentarzy:

  1. Nie wiem, ale opis tak piękny, że zabrałam się do roboty i znalazłam. Wykonanie na Festiwalu Aksamitna Kurtyna 2 we Lwowie. Z 2016 r.z koncertu inauguracyjnego. Zawodzenie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze nie przeczytałam ale odpowiadam Ci Ewo....
      Notaria, którą znam osobiście jest MISTRZYNIĄ w wielu dziedzinach. Także w pisaniu wspaniałych, profesjonalnych recenzji.

      Usuń
    2. Jak było zawodzenie, to znaczy, że dobrze :-)

      Usuń
    3. Stokrotko, zawsze chwalisz mnie na wyrost!

      Usuń
    4. Ja też tak myślę, że było dobrze. Pozdrawiam obie Panie. Mam nadzieję, że doceniacie, że Symfonię znalazłam i wysłuchałam.

      Usuń
    5. Ależ podziwiam! Bo to nie jest utwór do słuchania przed snem ;-)

      Usuń
  2. jakże nie brać na serio? piszesz o cierpieniu na widowni, oczekiwaniu na finisz, o rybce albo, albo(właściwie tego nie rozumiem - jak rybka to i akwarium), o Mandarynie, który się nie dał:))
    NOtarrio, nie dość,że zabawnie, to jeszcze plastycznie! Świetnie! cz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jestem pewna czy wszyscy cierpieli tak samo, niektórzy byli zachwyceni ;-) A rybka lub akwarium to z perspektywy kota :-)))

      Usuń