poniedziałek, 14 października 2013

Jak to Gluck mity poprawiał

      Druga zrewolucjonizowana, po Orfeuszu i Eurydyce, opera Glucka, tak samo jak tamta - wbrew mitologii, wbrew logice i wbrew dramaturgii - kończy się dobrze. Jeśli się przeżyło, w sensie, obejrzało i wysłuchało, szczęśliwego zakończenia Orfeusza, w którym bohater odzyskuje Eurydykę, mimo że złamał warunki umowy i się obejrzał, to nie będzie wstrząsem przyjąć do wiadomości, że Herkules zdolny jest wyrwać z piekielnych czeluści Alcestę, powstrzymać Admeta, który podąża za nią, a świetlisty Apollo błogosławi małżonkom, którzy żyli długo i szczęśliwie.
     Po pierwsze, Admeto powinien umrzeć, bo już nawet leżał na łóżu śmierci. Nieszczęsne jednak wyroki boskie orzekły, że może wyzdrowieć, gdy ktoś inny poświęci za niego życie. Kto więc się poświęca? Wiadomo: wierna żona Alkesta (Alceste). Jest to bowiem opera o sile małżeńskiej miłości, coś jak Rodelinda Händla czy Fidelio Beethovena (mimo wszelkich różnic).
      Kiedy Admeto cudownie uzdrowiony dowiaduje się, kto za niego poświęca życie, odrzuca ofiarę, a nie mogąc przekonać żony, aby odstąpiła od ślubów, przysięga, że podąży za nią w objęcia śmierci. Aha, mają dzieci co prawda, ale kto by się tam dziećmi przejmował, kiedy małżonkowie spierają się, które z nich ma umrzeć.
       Alcesta Christopha Willibalda Glucka ma dwie wersje: włoską  -  napisaną i skomponowaną w Wiedniu więc nazywa się wiedeńską - z 1767 roku i francuską  - ta dla odmiany zwana paryską - z 1776 wykonywaną częściej i bardziej znaną, a poza tym przez samego kompozytora zmienioną. Przede wszystkim we włoskiej nie było Herkulesa, który w wersji francuskiej zjawia się jak deus ex machina i robi jatkę.
       Ma jednak Alcesta piękne momenty warte uwagi, jak przejmujące arie tytułowej bohaterki, która zgadza się oddać życie w ofierze - Divinites du Styx z zakończenia I aktu czy też kolejną z zakończenia aktu II, gdy jest gotowa na śmierć i pogodzona z losem - Ah! malgré moi, mon faible cœur partage.  Jest jeszcze wstrząsająca aria przed wrotami piekielnymi - Ah, divinités implacables. Niezywkłe jest też wprowadzenie do Uwertury - na sam jej koniec -  chóru, który wzywa bóstwa, aby zwróciły ludowi króla, który właśnie umiera.
      Dosłownie rzecz biorąc, w operze tej nie ma akcji.  Król umiera,  Arcykapłan ogłasza możliwość zamiany: czyjeś życie za życie króla; wyzwanie i ofiarę podejmuje żona. Admeto zdrowieje, ale po chwili radości dowiaduje się, kto umrze za niego, więc postanawia razem z żoną zejść z tego świata. Herkules się zjawia - to najmniej zrozumiały moment - Apollo interweniuje. Koniec. Zero akcji, same uniesienia. A mimo to Ranieri de Calzabigi w wersji włoskiej, a potem Le Blanc Du Roullet w wersji francuskiej napisali z tego trzy akty.
      Niezbyt przychylnie została przyjęta najnowsza (12 września) realizacja Alcesty w reżyserii Oliviera Py w Palais Garnier. Mimo że to opera o wielkiej miłości, na scenie między wykonawcami emocji żadnych ponoć nie było widać, a ktoś nawet się zżymał, że w wielkim duecie Alcesty i Admeta śpiewacy nawet na siebie nie patrzyli. I co robiła ta orkiestra na scenie zamiast w kanale w III akcie?  Także autor scenografii Pierre-André Weitz zebrał niemało krytyki za ubranie bohaterów w czarne korporacyjne garnitury.
      Na szczęście tych wizualnych mankamentów nie było widać w radiowej retransmisji. Niestety, wcale mnie nie zachwyciła. Nie podobał mi się sopran Sophie Koch w partii Alcesty. Nawet nie wiem, kiedy wyśpiewała te swoje dramaty. Nie lepiej zapadł w ucho jej mąż, czyli Admeto - Yann Beuron.  Nad tenorem śpiewającym Evandra zastanawiałam się, skąd ma takie imię - Stanislas de Berberyac - prawda, że niecodzienne jak na Francuza? Bardzo ładnie śpiewał baryton Florian Sempey i to w dwóch partiach - jako Apollo i Herold.  Mocne wrażenie robił Jean-François Lapointe - baryton - w partii Arcykapłana.  I jeszcze niejaki François Lis - znowu takie "polskie" nazwsko - bas -  jako Tanatos. Tak więc słuchałam sobie, słuchałam, Marc Minkowski dyrygował, ale niezbyt zapadło mi w pamięć. Może poza rzeczywiście niezywkłą Uwerturą.Tylko nie znalazłam tego wykonania, więc posłużę się dawniejszym nagraniem, chyba jednak lepszym,  pod Sir Gardinerem i z Anne Sophie von Otter w partii Alkesty. Inna rzecz, że głos i sposób śpiewania  von Otter bardziej mi odpowiada. A ta Koch to jakaś dziwna jest, nawet porządnej daty urodzin nie ma, tylko dwie różne są podawane. Mieć problem z datą urodzin w XX wieku?! I to w drugiej połowie ubiegłego stulecia? Przecież nie urodziła się na bezludnej wyspie, gdzie nie ma kalendarzy.
Nieważne.
Uwertura jest świetna.



O, nieubłagane bóstwa...



poniedziałek, 7 października 2013

Kartka z podróży

      Poznaję Rzeszów.  Mimo że byłam tam już wiele razy, tak naprawdę nie znam tego miasta prawie wcale. Mam dwie zapamiętane, najczęściej uczęszczane trasy, żeby nie zgubić się, gdy jadę do Kina Zorza na transmisje z Metropolitan Opera i to wszystko. Już dwie ulice dalej kompletnie nie wiem, gdzie jestem.
Trochę wstyd, dlatego tym razem niespodziewanie mając dodatkowe półtorej godziny przeznaczyłam je na błąkanie się w celach poznawczych.
       Na ul. 3 Maja spotkałam Tadeusza Nalepę. Tutaj muzyk ukończył szkołę muzyczną i teraz z gitarą w pozie spacerowej stoi na rzeszowskim deptaku. Link do zdjęcia poniżej:

Pomnik Tadeusza Nalepy w Rzeszowie

Nawet podobny. Nie jest to akurat portret z ostatniego okresu życia muzyka, ale spokojnie daje się rozpoznać. Tym razem zaś na ławeczce obok zameldował się nawet wędrowny jakiś grajek i śpiewak, z którym dziewczyny z kamerą przeprowadzały wywiad. Czyli nawet w taki sobie zwykły posezonowy dzień świąteczny rzeszowski deptak rozbrzmiewa muzyką. Tuż obok znalazłam tradycyjny bar,  gdzie można dostać olbrzymie placki ziemniaczane, naleśniki czy pierogi ze szpinakiem, zapiekaną kapustę i parę innych różności. Stoliki w stylu postarzanego dwudziestolecia rzeczywiście chyba mają tyle lat, na ile wyglądają, bo nóżka tego, przy którym usiadłam kręciła się nieco. Na ścianach fotografie w sepii z ulicami dawnego miasta i sentymentalne bukiety w ozdobnych ramkach.
      Idąc dalej, mija się szereg knajpek, kawiarni, ławeczek zasiedlonych w słoneczne leniwe popołudnie niedzielnymi spacerowiczami, jakieś banki, ale też księgarnie. W oczy się rzuca monumentalna fasada Kościoła Świętego Krzyża w swej strukturze nawiązująca do architektury klasycznego renesansu, ale przecież z późniejszymi barokowymi zmianami. Mimo to budowla przyciaga uwagę długością, gdyż kościół połączony jest stylistycznie z sąsiednimi kolegium klasztornym, w którym dziś znajduje się Muzeum Okręgowe, oraz z Liceum im. Stanisława Konarskiego, dawniej Collegium Ressoviense prowadzone przez OO. Pijarów, jedną z najstarszych szkół w Polsce. Przed szkołą znajduje się pomnik patrona - Stanisława Konarskiego, któremu król Stanisław August Poniatowski przyznał medal "Sapere aude". Na dokładniejsze zwiedzanie kościoła będę kiedyś potrzebowała więcej czasu.
       Tymczaem zaś jeszcze krok dalej, po przeciwnej stronie, znajduje się cel moich podróży tutaj - Kino Zorza z przytulnymi kawiarnianymi stolikami i miękkimi sofami.
      W drodze powrotnej mijam barokowy kościół farny pod wezwaniem św. Wojciecha i św. Stanisława. Kiedyś też obejrzę go dokładniej, tymczasem zaś zlokalizowałam, gdzie się znajduje. W pobliżu na ul. Sokoła ważny przybytek kultury - Teatr im. Wandy Siemaszkowej z główną sceną w eklektycznym neorenesansowym budynku z pięknie odrestaurowaną fasadą. Wizualnie jest to jeden z piękniejszych budynków w mieście.

 
(Zdjęcie z Wikimedia Commons do swobodnego wykorzystania)


      Rzeszów jako miasto wojewódzkie posiada też liczne i bardzo duże galerie handlowe, ale w żadnej nie byłam jeszcze. Chodziłam tylko po nowej okrągłej kładce  nad ruchliwą ulicą prowadzącą do dworca. Kładka ma trzy wejścia schodowe, jeden wjazd dla rowerów i wózków, dwie windy a na okręgu także klomby i ławeczki. Zastanawiam się, kto miałby ochotę siedzieć na ławce nad ruchliwą ulicą i w tym miejscu wypoczywać? Właśnie przeczytałam, że jest to jedyna w Polsce okrągła kładka dla pieszych. Pomost wyłożony został egzotycznym niezwykle twardym drewnem sprowadzonym z Kamerunu. Poniżej link z otwarcia i parę zdjęć. Wtedy jeszcze nie było klombów, które teraz już są na środku szerokiego pomostu.


poniedziałek, 30 września 2013

Trochę porządkowania

Wyposażenie szalonej melomanki:
- kilka paczek chusteczek;
- krople do nosa od kataru;
- tantum verde  w tabletkach i do płukania gardła;
- thiocodin;
- ciepły szalik;
- reszta dowolna...

Trzy dni świstaka:
- kawa;
- koncert;
- kawa;
- koncert, koncert...
- kawa;
- przerwa - porównywanie cen płyt w empiku;
- kawa, ciastko;
- koncert;
- ciepła kąpiel;
- bezsenność...

      Byłam na sześciu koncertach; w tym jeden był w nieogrzewanym namiocie. Patrzyłam na taneczne popisy flamenco; poznałam wspaniały kwartet smyczkowy. Taniec ognia Manuela de Falli w wykonaniu wzmocnionego Kwartetu Śląskiego okazał się tańcem z kontrabasem. Bajeczny słoń Babar, ktory został królem słoni, rozbrzmiewał wszelkimi możliwymi dźwiękami perkusyjnymi: bębnów, dzwonów rurowych, tamburyna, grzechotek, cymbałów, marimby, kotłów, talerzy, garnków, patelni... Oj, zagalopowałam się? Garnków nie było, ale coś, co przypominało patelnie, owszem!
      Wypiłam wiele kaw, całe morze kawy... A potem jeszcze herbaty. Wędrowałam zakulisowymi ścieżkami i wąskimi schodami na tyłach operowej sceny. Przywiozłam cztery książki, trzy kasztany, dwie gazetki programowe, jeden koncertowy repertuar na cały sezon i mocne postanowienie poprawy: w przyszłym roku wysłuchać co najmniej dziesięciu koncertów.
   
Koncertowy dorobek wrażeń:

piątek - 27 września

- Quatuor Modigliani i pianista Michel Dalberto
Ravel: Sonatine; Zwierciadła; Smutne ptaki; Alborada
Franck: Kwintet fortepianowy f-moll

sobota: 28 września

- Sekstet perkusyjny PercuCircus
Desportes: Miniatury
Poulenc: Historia Babara, małego słonia

- Canizares Flamenco Quartet
różne tańce flamenco, dwie gitary, kastaniety, cajon i klaskanie

- Luis Fernando Perez i Sinfonia Varsovia
Chabrier: Habanera;
Dukas: Uczeń czarnoksiężnika
de Falla: Noce w ogrodach Hiszpanii

- Quatuor Modigliani, pianista Michel Dalberto i skrzypek Augustin Dumay
Chausson: Koncert na skrzypce, fortepian i kwartet smyczkowy D-dur

niedziela, 29 września

- Kwartet Śląski, pianista Luis Fernando Perez i Michał Sobuś (kontrabas)
Arriaga: Kwartet smyczkowy
Granados: Kwintet fortepianowy
de Falla: Pantomima i Taniec ognia (z kontrabasem - super brzmienie, rzecz nieprzewidziana w programie, kontrabasista dopisał sobie nuty ręcznie i zagrał z Kwartetem i pianistą)


IV Szalone Dni Muzyki w Warszawie 27-29 września 2013 r. zaliczone.

Oooo, jest nagranie - fragment koncertu, na którym byłam - siedzę tam, w środku :-)



czwartek, 19 września 2013

Jestem Bonnie

 
 

 

 
 

 

 

 

 

 I tak dalej, i tak dalej, i tym podobne...







Jestem Bonnie, szukam Clyde`a, aby obrabować bank.

niedziela, 8 września 2013

Za każdą miłość ktoś musi zapłacić


      Wszystko piękne, ale najlepsza jest partia basu - Polifema.  Wielki, nieporadny, brzydki, okrutny olbrzym zakochany w morskiej nimfie Galatei. Takie śmieszne, że aż smutne, tym bardziej, że Polifem zabija z zazdrości ukochanego Galatei - Akisa.
        Krótka, jednoczęściowa ni to kantata, ni opera, określana jako serenata, muzyczna perełka młodego (23 lata) Georga Friedricha Händla Aci, Galatea e Polifemo (1708). W późniejszym czasie kompozytor przerobi młodzieńcze dzieło na wersję angielską, następnie jeszcze raz rozbuduje do trzyaktowego rozmiaru, ale zgoła niepotrzebnie, bo już pierwotna wersja  ma wystarczająco dużo uroku oraz wirtuozerii, stwarzającej pole popisu dla śpiewaków, szczególnie w partii basowego Polifema.
       Utwór w stylu świeckim zamówiła u Händla prawdopodobnie księżna Aurora Sanseverino Gaetani (1669 -1726), prowadząca w Neapolu coś na kształt literackiego salonu. Księżna Aurora była kobietą wykształconą, poetką, występowała na scenie jako aktorka, być może nawet pisywała anonimowo sztuki, patronowała wielu artystycznym przedsięwzięciom, w tym kompozytorskim poczynaniom między innymi Francesco Manciniego, Nikola Porpory, Alessandro Scarlattiego i młodego Händla właśnie. Korespondowała z artystami swojej epoki, fundowała kościoły i teatry. Świecką kantatę zamówiła na ślub swojej siostrzenicy, dlatego nie jest to pełnooktawowa opera, mimo to wywiera równie dramatyczne wrażenie.
      Temat zaczerpnięty z Metamorfoz Owidiusza opowiada o zazdrosnej miłości Polifema do morskiej nimfy Galatei, która jednak zdecydowanie odrzuca jego zaloty. Upokorzony adorator, będąc świadkiem czułego spotkania ukochanej z Akisem, w szale morduje szczęśliwego kochanka nimfy, ta zaś zamienia go w strumyk, zapewniając mu w ten sposób nieśmiertelność. Zanim to jednak nastąpi zakochany Polifem, w całej swej niezdarności i mimo odrażającego wyglądu, śpiewa tęskną arię, w której porównuje się do ćmy wpadającej w ogień miłości.


Śpiewa Christopher Purves

A tak śpiewa Laurent Naouri też jako Polifem.





      Niestety, Galatea pozostaje niewzruszona. Jej jedyną miłością pozostaje Acis, który uwodzi pięknym sopranem Sandrine Piau. 





  Georg Friedrich Händel – Serenata Aci, Galatea e Polifemo 
48. Międzynarodowy Festiwal Wratislavia Cantans
6 września 2013 r.
Wykonawcy:
    Giovanni Antonini– dyrygent
    Roberta Invernizzi– sopran - Acis
    Sonia Prina– kontralt - Galatea
    Christopher Purves– bas - Polifem
    Chór Filharmonii Wrocławskiej
    Il Giardino Armonico

Nie było mnie tam, ale słuchałam ;-)

niedziela, 1 września 2013

Polityka kontra muzyka

    To przecież do Paderewskiego odezwie się Clemenceau, jak ten się zgłosi u niego w charakterze czy to premiera, czy też po prostu męża stanu: 
- Czy pan jest krewnym najznakomitszego pianisty świata o tym samym nazwisku?
Paderewski:
- Nie, to ja sam nim jestem.
Clemenceau:
- Mój Boże, jakiż upadek!

Prawdy zaś tej, jaką Clemenceau, sam przecież wielki mąż stanu, Paderewskiemu w oczy wygarnął, nigdy nie zawadzi choćby i w nieskończoność powtarzać!

piątek, 30 sierpnia 2013

Muzyka koniecznie do życia potrzebna

      Nie obchodzę urodzin. Ani swoich, ani cudzych. Ale jak ktoś kończy 100 lat należy zrobić wyjątek.
      Wczoraj setną rocznicę urodzin obchodził prof. Jan Ekier, którego nazwisko zawsze kojarzyło mi się z Chopinem i Konkursem Chopinowskim. Nic dziwnego, przez 10 edycji, od 1949 do 1995 roku był członkiem jury, a w 1985, 1990 i 1995 pełnił funkcję przewodniczącego. 
       Z okazji jubileuszu Dwójka emitowała wspomnienia Profesora o rodzinnym domu, latach okupacji, pierwszym kontakcie z Chopinem. Bardzo ciepłe, budujące wspomnienia. Przed wszystkim nie wiedziałam wcale, że prof. Ekier jest także kompozytorem ani że brał udział w Konkursie Chopinowskim w 1937 roku, na którym zdobył VIII nagrodę, on sam wspomniał też o nagrodzie publiczności.
      Ale najważniejsze, co powiedział, to wspomnienia z czasów wojny i Powstania Warszawskiego. Otóż podczas okupacji on i inni muzycy organizowali koncerty w prywatnych domach, w umówionych miejscach, oczywiście nielegalnie. Niemcy przede wszystkim zakazali grać Chopina. Nawet podczas Powstania Warszawskiego, kiedy właściwie po ludzku rzecz biorąc, najpierw trzeba było myśleć o wymknięciu się śmierci, takie koncerty nadal się odbywały. Ludzie chcieli na nie przychodzić, chcieli słuchać muzyki, odczuwali taką potrzebę.
       Kiedyś, jak wspomina Profesor, szedł z kolegą na umówiony koncert i nie mogli znaleźć adresu. Okazało się, że dom, w którym mieli grać, już nie istniał. Został zbombardowany. Innym razem, mając pół godziny oddechu między niemieckimi bombardowaniami, Ekier zaczął gdzieś na piętrze grać dla samego siebie, po prostu w samotności. Grał wielkich klasycznych kompozytorów i popularne melodie. I tak prawie pół godziny, a wiedząc, że za chwilę rozpocznie się znowu ostrzał, wyjrzał przez okno. I zobaczył, że na ulicy pod oknem stoi tłumek mieszkańców słuchających tego nieoczekiwanego koncertu. Nikt mu nie przeszkodził, nikt nie przemówił. Po prostu stali i słuchali. A to byli ludzie każdego dnia narażeni na śmierć, stojący na ulicy, na której toczyły się tego dnia ostre walki. A jednak słuchali muzyki. Ekier powiedział, żeby sie rozeszli, bo zaraz rozpocznie się ostrzał i tak skończył się ten wojenny koncert.
      Ta opowieść jest dla tych wszystkich, którzy uważają, że sztuka to zbyteczna fanaberia, zachcianka, która powinna ustąpić priorytetom ekonomicznym. To odpowiedź dla tych wszystkich, którzy uważają, że jeśli sztuka, jakiejkolwiek dziedziny, nie da się przeliczyć na zysk finansowy, nie zasługuje na uwagę. To odpowiedź dla tych wszystkich, którzy marginalizują kulturę, jako zbędny balast dla budżetu czy to państwowego, czy rodzinnego i osobistego. Odpowiedź dla tych wszystkich, kórzy uważają, że bez muzyki można żyć.