Po pierwsze, Admeto powinien umrzeć, bo już nawet leżał na łóżu śmierci. Nieszczęsne jednak wyroki boskie orzekły, że może wyzdrowieć, gdy ktoś inny poświęci za niego życie. Kto więc się poświęca? Wiadomo: wierna żona Alkesta (Alceste). Jest to bowiem opera o sile małżeńskiej miłości, coś jak Rodelinda Händla czy Fidelio Beethovena (mimo wszelkich różnic).
Kiedy Admeto cudownie uzdrowiony dowiaduje się, kto za niego poświęca życie, odrzuca ofiarę, a nie mogąc przekonać żony, aby odstąpiła od ślubów, przysięga, że podąży za nią w objęcia śmierci. Aha, mają dzieci co prawda, ale kto by się tam dziećmi przejmował, kiedy małżonkowie spierają się, które z nich ma umrzeć.
Alcesta Christopha Willibalda Glucka ma dwie wersje: włoską - napisaną i skomponowaną w Wiedniu więc nazywa się wiedeńską - z 1767 roku i francuską - ta dla odmiany zwana paryską - z 1776 wykonywaną częściej i bardziej znaną, a poza tym przez samego kompozytora zmienioną. Przede wszystkim we włoskiej nie było Herkulesa, który w wersji francuskiej zjawia się jak deus ex machina i robi jatkę.
Ma jednak Alcesta piękne momenty warte uwagi, jak przejmujące arie tytułowej bohaterki, która zgadza się oddać życie w ofierze - Divinites du Styx z zakończenia I aktu czy też kolejną z zakończenia aktu II, gdy jest gotowa na śmierć i pogodzona z losem - Ah! malgré moi, mon faible cœur partage. Jest jeszcze wstrząsająca aria przed wrotami piekielnymi - Ah, divinités implacables. Niezywkłe jest też wprowadzenie do Uwertury - na sam jej koniec - chóru, który wzywa bóstwa, aby zwróciły ludowi króla, który właśnie umiera.
Dosłownie rzecz biorąc, w operze tej nie ma akcji. Król umiera, Arcykapłan ogłasza możliwość zamiany: czyjeś życie za życie króla; wyzwanie i ofiarę podejmuje żona. Admeto zdrowieje, ale po chwili radości dowiaduje się, kto umrze za niego, więc postanawia razem z żoną zejść z tego świata. Herkules się zjawia - to najmniej zrozumiały moment - Apollo interweniuje. Koniec. Zero akcji, same uniesienia. A mimo to Ranieri de Calzabigi w wersji włoskiej, a potem Le Blanc Du Roullet w wersji francuskiej napisali z tego trzy akty.
Niezbyt przychylnie została przyjęta najnowsza (12 września) realizacja Alcesty w reżyserii Oliviera Py w Palais Garnier. Mimo że to opera o wielkiej miłości, na scenie między wykonawcami emocji żadnych ponoć nie było widać, a ktoś nawet się zżymał, że w wielkim duecie Alcesty i Admeta śpiewacy nawet na siebie nie patrzyli. I co robiła ta orkiestra na scenie zamiast w kanale w III akcie? Także autor scenografii Pierre-André Weitz zebrał niemało krytyki za ubranie bohaterów w czarne korporacyjne garnitury.
Na szczęście tych wizualnych mankamentów nie było widać w radiowej retransmisji. Niestety, wcale mnie nie zachwyciła. Nie podobał mi się sopran Sophie Koch w partii Alcesty. Nawet nie wiem, kiedy wyśpiewała te swoje dramaty. Nie lepiej zapadł w ucho jej mąż, czyli Admeto - Yann Beuron. Nad tenorem śpiewającym Evandra zastanawiałam się, skąd ma takie imię - Stanislas de Berberyac - prawda, że niecodzienne jak na Francuza? Bardzo ładnie śpiewał baryton Florian Sempey i to w dwóch partiach - jako Apollo i Herold. Mocne wrażenie robił Jean-François Lapointe - baryton - w partii Arcykapłana. I jeszcze niejaki François Lis - znowu takie "polskie" nazwsko - bas - jako Tanatos. Tak więc słuchałam sobie, słuchałam, Marc Minkowski dyrygował, ale niezbyt zapadło mi w pamięć. Może poza rzeczywiście niezywkłą Uwerturą.Tylko nie znalazłam tego wykonania, więc posłużę się dawniejszym nagraniem, chyba jednak lepszym, pod Sir Gardinerem i z Anne Sophie von Otter w partii Alkesty. Inna rzecz, że głos i sposób śpiewania von Otter bardziej mi odpowiada. A ta Koch to jakaś dziwna jest, nawet porządnej daty urodzin nie ma, tylko dwie różne są podawane. Mieć problem z datą urodzin w XX wieku?! I to w drugiej połowie ubiegłego stulecia? Przecież nie urodziła się na bezludnej wyspie, gdzie nie ma kalendarzy.
Nieważne.
Uwertura jest świetna.
O, nieubłagane bóstwa...