czwartek, 29 października 2015

Słuchając i patrząc

        Siedziałam w drewnianej ławce przy kolumnie obłożonej niebieskim marmurem. Na wprost nad złotym baldachimem Ołtarz Wniebowzięcia z barokowym rozmachem wzlatywał na rękach aniołów pod niebo. Bardzo pracowici to aniołowie. Jeden ułożył się pod niebieską chmurą unoszącą Wniebowziętą, z boku inny wyciągniętą ręką jakby podtrzymywał Ją za skraj szaty, aby nie zachwiała się na tym lotnym rydwanie, trzeci nie bardzo zdecydowany, co robić, na razie unosi głowę w zachwyceniu. Małe pucułowate putta przysiadły za (na?) ramieniu Matki Boga. Prezbiterium jako najstarsza część Bazyliki zachowało gdzieniegdzie ślady pierwotnego gotyckiego stylu. Po pożarze jednak całość odbudowana w wieku XVII oszałamia barokową dynamiką. Jeden rzut oka wystarcza, aby wszechobecny barok rozpoznać w draperiach szat, w ekstatycznych twarzach świętych, w stiukowych dekoracjach. Wzrok błądzi po różnokolorowych marmurach, dziwiąc się opalizującym błękitom przełamanym odcieniem zieleni i szarości, spomiędzy których przebijają żółcie, a w zależności od rodzaju światła i kąta patrzenia pojawia się kolor różowy. Nad marmurowym portalem przejściowym do Kaplicy jedyny w tym kompleksie akt kobiecy - nawróconej jawnogrzesznicy Marii Magdaleny, z której boku wyrasta, jak z Drzewa Jessego, ulistnione Drzewo Krzyża. Nie wiem, czy gdziekolwiek indziej znajdziemy podobne wyobrażenie Ukrzyżowanego. Płaskorzeźba została odkryta i odsłonięta w wyniku prac renowacyjnych. Pozłacane zwieńczenia kolumn, liściaste zdobienia wokół fresków, wijące się ślimacznice, pierzaste akanty napełniają wnętrze blaskiem nieziemskiego światła. W Kaplicy Świętych Relikwii krzyżują się pionowe linie marmuru niebieskiego z poziomą bryłą zielonej mensy i wspartego na niej różowego ołtarza. W kaplicy Denhoffów wszechobecny czarny marmur sprzyja oderwaniu się od spraw tego świata i zanurzeniu w kontemplacji życia św. Pawła Pustelnika. I z powrotem w bazylice, odpoczywając w drewnianej ławce szukam wzrokiem śladów rokoka. Są: skomplikowane rocaille wysoko na sklepieniach, pucułowate putta z malutkimi skrzydełkami. Jeden z typowych wzorów: pucułowata główka w lokach, dwa skrzydełka, reszty ciała brak. Beztroskie, radosne, w zachwycie wylegują się na różowych chmurkach. Tymczasem przez otwarte dwa portale dobiegał z Kaplicy Cudownego Obrazu Akatyst w wykonaniu męskiego chóru. Profanując święty obrzęd zastanawiałam się, gdzie i z jakim wykonaniem kupić płytę z nagraniem ;-)

Może tak:


Albo chór mieszany:


Albo ortodoksyjnie

czwartek, 22 października 2015

No i pojechał po bandzie!

       Koncert laureatów poprzedzony dwugodzinnymi oficjalnymi przemówieniami vipów to prawdziwy sprawdzian wytrzymałości dla artysty. Jeżeli wytrzyma i potem jeszcze dobrze zagra - znaczy, że może zacząć zawodową karierę. Jak nie da rady, bo wcześniej zaśnie i na środku sceny spadnie z krzesła, musi zacząć ćwiczyć... na siłowni ;-) Nieobecność Szyszkina na wręczeniu nagród i tychże przemowach może być więc całkiem zrozumiała, choć oficjalnie podano, że był chory. Dlaczego mam podejrzenia, że to tylko wykręt?... Reszta stawiła się w komplecie i pokazała klasę. Nie tylko przetrzymali oratorskie "armaty w kwiatach". Pokazali, że nagrody słusznie im się należały a nawet stać ich na więcej. Eric Lu tak się rozmedytował, że z preludium "Deszczowego" zrobił się delikatny wiosenny kapuśniaczek. Ale to wykonanie wciągnęło, wessało jak czarna kosmiczna dziura w niesamowita aurę tak zbieżną z tym, co mamy obecnie za oknami. Hamelin triumfował po jak zawsze rozmarzonej Kate. Po przerwie w ostatniej części prawie pięciogodzinnego  (!) koncertu (przypominam - dwie godziny zajęła część oficjalna, podziękowania, prezentacje sponsorów i kto się dorwał do mikrofonu, wygłaszał mowę) wystąpił tryumfator XVII Konkursu im. Fryderyka Chopina - Seong-Jin Cho. Jego występ to cały osobny koncert - finałowy Koncert e-moll op. 11. Musiałam się przekonać, czy te opinie, że gra jak komputer, bez jednego błędu, jak doskonały robot, że to absolutna perfekcyjna technika, ale czy jeszcze człowieczeństwo, głoszą prawdę. Wysłuchałam, obejrzałam - w efekcie słuchawki mi się popruły. Przy pełnej kontroli i skupieniu ileż tam było energii, ile dynamizmu, ile wewnętrznej siły! Momentami miałam ciary na plecach. Cho jest już w pełni świadomym i ukształtowanym pianistą. O ile w zmaganiach konkursowych zadaniem maestro Kaspszyka i orkiestry było życzliwe towarzyszenie solistom w celu wydobycia z nich tego, co umieją najlepiej, o tyle tym razem miałam wrażenie, że jest to w pełni profesjonalna współpraca dwóch mistrzów: pianisty i dyrygenta prowadzącego orkiestrę. Żywiołowość wykonania chyba chwilami porywała Seong-Jina, ale się kontrolował, łapał za rękę, żeby nie przesadzić. Niemniej w trzeciej części, w finale widać było i słychać, że stać go na wiele. No i pokazał to, gdy po owacji na stojąco wyszedł zagrać bis. Dochodzi północ, chłopak siedział w tej Filharmonii od godziny dziewiętnastej, za nim trzy tygodnie pełnych napięcia konkursowych przesłuchań, rywalizacji, panowania nad stresem i co gra na bis? Lekką etiudę, walc minutowy? A gdzie tam?! Polonez As-dur, za wykonanie którego dostał zresztą nagrodę specjalną. Czuł się niejako zobligowany zagrać go jeszcze raz , na pożegnanie. I to jak zagrał! Nieźle pojechał po bandzie. Skąd on jeszcze wytrzasnął tyle siły? Nie pokazał takiej brawury w trakcie trwania konkursu. Widać więc, jak strasznie musiał kontrolować emocje wcześniej, gdy teraz pozwolił sobie na taką erupcję. Ciary miałam już wcześniej, więc teraz włosy chyba stanęły mi dęba. No i wtedy właśnie słuchawki się popruły czarnymi płatkami spadając na podłogę. Jak panowie z DG dotrzymają słowa i wydadzą tę pierwszą jego płytę, a ma być za dwa, trzy tygodnie, jestem ciekawa, co na niej będzie, ale i tak ją kupię. Najbardziej rozbroiła mnie jego wypowiedź, że nie zamierza już nigdy w życiu startować w żadnych konkursach. 

portret pianisty 

No właśnie, co ja tam będę pisać po próżnicy. Jest występ głównego laureata z wczorajszego nocnego koncertu. Miłego słuchania i niezwykłych wrażeń życzę.

Seong-Jin Cho podczas koncertu laureatów - 21 października 2015, Filharmonia Narodowa

środa, 21 października 2015

Werdykt

I miejsce, Złoty Medal oraz nagroda specjalna za najlepsze wykonanie poloneza- Seong-Jin Cho, 21 lat, Korea Południowa; (na konferencji prasowej wyznał, że jego idolem jest Rafał Blechacz)
II miejsce, Srebrny Medal oraz nagroda Krystiana Zimermana za najlepsze wykonanie sonaty -  Charles Richard-Hamelin, 26 lat, Kanada
III miejsce, brązowy medal oraz nagroda specjalna za najlepsze wykonanie mazurków - Kate Liu, 21 lat,  (urodzona w Singapurze) USA
IV miejsce - Eric Lu, w grudniu skończy 18 lat, USA
V miejsce - Yike (Tony) Yang, w grudniu skończy 17 lat, Kanada
VI miejsce - Dmitrij Szyszkin, 23 lata, Rosja

Wyróżnienia:
Aljosza Jurinić, 26 lat, Chorwacja
Aimi Kobayashi, 20 lat, Japonia
Szymon Nehring, 20 lat, Polska
Georgijs Osokins, 20 lat, Łotwa

poniedziałek, 19 października 2015

Koncert do zapamiętania

      Dżizas! To było świetne! :-D Dzisiejszy występ Szymona Nehringa w finale Konkursu Chopinowskiego :-) Paleta odcieni, arsenał możliwości, cała gama emocji: to się skupiał, to uśmiechał, to robił marsowe miny, albo... tańczył krakowiaka na siedząco przed fortepianem. Razem z solistą pięknie uśmiechał się maestro Kaspszyk, a orkiestra poniosła muzykę od fortepianu w głąb i w dal. Się Chopina niby zna, się Chopina słucha, a miałam łzy w oczach. Naprawdę nie wiem, kto wygra, jest co najmniej kilkoro wspaniałych finalistów, każdy na swój sposób, ale w wykonaniu Nehringa była taka polskość, słowiańskość, taka swojskość, jakby człowiek powrócił właśnie z dalekiej podróży do znajomych, a dawno niewidzianych stron. Dlatego wzruszenie. A Szymon się uśmiechał. I Kaspszyk też, odwracając w jego kierunku głowę. A orkiestrę niosły smyczki i klarnety. Myślę, że słuchaczy też poniosły :-) A jury, kto wie, co usłyszało? ;-)

poniedziałek, 12 października 2015

Przeczytałam

       Z opóźnieniem piszę, niestety. Autorka wybaczy. Mam wielki dylemat z książeczką Jadwigi Śmigiery Zwariowałam. Dostałam niespodziewanie, bez uprzedzenia. Szok, zaskoczenie, ale i satysfakcja: bo przewidziałam tę publikację podskórną intuicją, która czasami się sprawdza. A kiedy się sprawdzi, niedowierzanie bywa jeszcze większe. Zrazu przeczytałam za jednym zamachem pierwszą część Dawno temu otwieraną pięknym portretem Matki, co wynika z treści, aczkolwiek zdjęcia nie są podpisane. Opowieści znane, czytane wcześniej na blogu, tutaj poukładane zgodnie ze skalą uczuć Autorki. 
        Czytanie przerwałam. Następna część traktuje o podróżach. To jest ten mój dylemat: przejście od osobistych, ciepłych wspomnień o najbliższych do reportażowych z natury rzeczy relacji podróżniczych. Co prawda, Jadwiga traktuje wiele odwiedzanych miejsc, zwłaszcza ukochane miasteczko Kazimierz nad Wisłą czy Tatry z wielką czułością, lecz za każdym razem obok własnych odczuć jest w tych opisach sporo celnych obserwacji, obyczajowych scenek, zabawnych wydarzeń, a także erudycyjnych informacji. Absolutnie nie zgadzam się z przekonaniem, że książkę Jadwigi Śmigiery można czytać jednym tchem, mimo że ma skromne rozmiary. Przeciwnie, należy ją sobie podzielić przynajmniej na cztery etapy zgodnie z częściami wyodrębnionymi przez Autorkę i dozować powoli, smakując nastroje, podziwiając wrażliwość, może nawet zazdroszcząc trochę celności spostrzeżeń i bogactwa przeżyć. 
         Podział na cztery części uwarunkowany został czasem, wspomnieniami i naturalnym biegiem życia: Dawno temu, Kilka moich podróży, Teraz, Szczerbaty i Pytalski, czyli moje wnuki. Najpierw wspomnienia z dzieciństwa, portrety, właściwie migawki nieżyjących już bliskich: matki Zofii, babci Broni, babci Marysi i... drzewa w łazienkowskim parku. Część druga to czas nieco późniejszy, czas podróży, zwiedzania, smakowania świata, spotkań z ludźmi i historią. W części trzeciej krótkie bardzo zapisy zmagań z własną pamięcią, emocjami przechowywanymi od dzieciństwa, jak we fragmencie pod tytułem Nic czy Nie chciałam. Są takie spotkania z dniem dzisiejszym, które właściwie są jednocześnie pożegnaniem, rozstaniem i taki charakter mają rozdziały w  tej części. Może to być rozstanie z synem, który podjął decyzję o wyprowadzeniu się z rodzinnego domu i rozpoczęciu życia na własny rachunek (Wyfrunął), pożegnanie wiekowej i schorowanej suczki (Jej portret), czy bolesne pożegnanie z matką, o której pamięć pozostanie w smaku pierogów, których Jadwiga nie nauczyła się robić (Nie chciałam). W części ostatniej Autorka kreśli portrety dwóch swoich wnuków, Szczerbatego i Pytalskiego, portrety pełne ciepłego humoru, będącego zasługą opisującej ich babci, jak i samych bohaterów opowiadań. Zabieg trzecioosobowej narracji wprowadza ironiczny dystans do opisu zmagań babci Jadwigi z inteligentnymi wnukami.  A dzieci potrafią zadawać dociekliwe pytania i drążyć kwestie z wprawą detektywa, jak Pytalski drążący problem śmierci babci. Od takich pytań uciec nie można.
         Jedną z zalet publikacji są zdjęcia z archiwum Autorki. Te starsze, widać, że zniszczone nieco, może nieostre, i te nowsze, z odwiedzanych miejsc. Rzucone od niechcenia to tu, to tam, są naturalnym dopełnieniem tekstu, mieszczą się w skali ewokowanych przez narrację emocji. Nie przeszkadza mi to, że są nieostre czy nie nazbyt duże. Ich roli nie odbieram jako fotograficznej dokumentacji, lecz jako inny sposób wyrażania uczuć. Zdjęcia są wizualnym komentarzem tworzącym, a raczej dopełniającym nastrój zapisany w tekście. Poddałam się temu nastrojowi i mam tutaj swoje ulubione fotografie, jak początkowy portret, mała dziewczynka przy drzewie, akcesoria do yerba mate, kazimierzowski rynek widziany z Góry Trzech Krzyży czy ostatnie z Autorką spoglądającą na daleką panoramę gór.
         Skala tematów zaproponowanych w niewielkiej w sumie książeczce jest ogromna i to też jest zarazem jej mankament. Wywołuje w czytelniku pewne rozchwianie. Trudno jest bowiem bez spłycenia emocjonalnego odbioru przejść od wspomnień dalece intymnych o najbliższych do, skądinąd wspaniałego, reportażu z miesięcznego pobytu w Argentynie. Tekst ten uważam za najbardziej klarowny i reprezentatywny dla zobrazowania pisarstwa Jadwigi Śmigiery. Reportażowy styl, celne obserwacje, syntetyczne obrazki z ulicy, ze spotkań i rozmów, a obok jedno, dwa zdania o swojej tęsknocie do synka tworzą swoisty rozpoznawalny dla Autorki mikroklimat. I w tym momencie najbardziej mnie złości asekuracyjny tytuł książeczki Zwariowałam, z którym nie mogę się pogodzić.  Geneza tytułu, jak wyjaśnia Jadwiga, jest całkowicie pozatekstowa. Uważam, że taki tytuł jest dopuszczalny tylko w przypadku tekstów pisanych do szuflady, dla rodziny, domowej kroniki bądź ... powieści typu Obłęd Krzysztonia. Tutaj jednak nie mamy do czynienia z żadnym tego typu przypadkiem. Rozumiem, że autor może i ma prawo się uprzeć, bo tak czuje, bo wydaje mu się, że tak trzeba, ale od tego jest wydawnictwo, żeby w nietrafione pomysły autorskie ingerować, żeby zasugerować lepsze rozwiązanie. Niestety, tutaj wydawnictwo się nie popisało, dopuszczając do kuriozalnego tytułu, nie mającego nic wspólnego z treścią. Mało tego, Autorka miała prawo obawiać się reakcji czytelników na swój książkowy debiut, ale zgoda na ten tytuł oznacza, że wydawnictwo też się asekuruje i nie wierzy w wartość swojej własnej publikacji. Tak być nie może, tak być nie powinno.
          Na pewno warto dokładniej zrobić też korektę, która szwankuje w paru miejscach. Nie będę się nad tym rozwodzić, inni już to zrobili, a swoją drogą nie sądzę, że jest to akurat największa wada. Jest nią coś innego, co wynika z układu treści i tematyki. Nie jestem zwolenniczką mieszania w jednej publikacji tak różnorodnej tematyki i, co za tym idzie, form wypowiedzi. Jak wspomniałam, mamy tu sprawnie i obrazowo poprowadzone reportaże podróżnicze, ale mamy też pełne ciepła, niemal baśniowe wspomnienia, jak Stokrotka. Sprawia to pewne trudności w odbiorze. Domyślam się, że zostało to podyktowane poniekąd osobistym wyborem Jadwigi, zapewne chciała zamieścić te teksty, które traktują o osobach dla niej najważniejszych, ale z drugiej strony jest to efekt przeniesienia, niestety zbyt mechanicznego, tekstów pisanych na blogu. Skutkiem tego pojawia się na przykład charakterystyczny zwrot do stałych czytelników: Moja, ale czy mam prawo ją tak nazywać, oceńcie sami. Poza blogiem zdanie to nie ma wielkiego sensu, tym bardziej, że jedyne tego typu (o ile czegoś nie przegapiłam). Oczywiście w różnych formach epickich już od Homera poczynając istnieje coś takiego jak ujawnienie się narratora i nawiązywanie kontaktu z czytelnikiem, niemniej zachodzi różnica czy jest to czytelnik uniwersalny, bezimienny, czy też trochę już znany, od którego oczekujemy informacji zwrotnej, jak właśnie czytelnicy komentujący wpisy na blogu.
           Książka rządzi się innymi prawami. Jeśli miał to być niejako blog w formie drukowanej, to wypadało zachować też inne jego wyróżniki: blogową kolejność tekstów bez "książkowego" podziału na autorsko przemyślane rozdziały, być może nawet ciekawym efektem byłoby wykorzystanie w publikacji pewnej liczby komentarzy wraz z odpowiedziami na nie. Zdaję sobie sprawę, że przygotowanie takiej książki wymagałoby większej pracy redakcyjnej. Być może właśnie tak należałby zrobić. Wydać nie jedną, a co najmniej dwa odrębne, w zupełnie innym charakterze, tomy: tom wspomnień osobistych i reportażowy tom podróżniczy.  A Jadwigę Śmigierę stać na to na pewno, bo ma o czym pisać. Największa trudność, przed jaką stoi, to nadmiar tematów, wrażeń, wspomnień, nadmiar wiedzy i pasji podróżniczej, nadmiar obserwacji i zachwytów. Ale wierzę, że sobie poradzi, bo chciałabym przeczytać te kolejne dwa tomy ;-)
           
Jadwiga Śmigiera, Zwariowałam. Wydawnictwo Literackie Białe Pióro. Warszawa 2015
         

wtorek, 6 października 2015

Eskapady Kresowe

       Pod takim hasłem odbył się I Zamojski Festiwal Podróży. Pierwszy i od razu trzydniowy (2-4 października) z zaplanowaną na dzień ostatni wycieczką do Lwowa. Od razu przyznaję się: nie pojechałam. Na festiwal zresztą dotarłam przypadkowo, ale skoro już zdarzyło mi się zawitać do Hetmańskiego Grodu, nie omieszkałam poszukać atrakcyjnego sposobu spędzenia czasu. 
       Festiwal został zorganizowany w nowoczesnym Centrum Kultury Filmowej, działającym dopiero od pięciu lat, a dotąd nie miałam okazji poznać tego gmachu, więc była to dodatkowa motywacja, żeby przemaszerować przez całe miasto. Przy wejściu witano wszystkich gości, w foyer kręcili się fotograficy i filmowcy, wchodząc zaś do wybranej na miejsce pokazów i prelekcji sali kinowej, mijało się fotograficzną wystawę z wyprawy na Kilimandżaro. 
        Zanim jednak autor zdjęć i uczestnik wyprawy przeprowadził nas bezpiecznie do samego krateru Kilimandżaro, poznaliśmy aspekty turystycznego rozwoju Zamościa, zobrazowany w liczbach, zrealizowanych projektach oraz zmianie logo miasta. Otóż nowe logo składa się z zarysu murów obronnych,w które wpisano hasło "Zamość - Twierdza otwarta". 
        Wróćmy jednak do sedna festiwalowego programu. Rozpisany na trzy dni dostarczyć mógł ciekawych prelekcji i pokazów dla wszelkiej maści amatorów podróży.


Wśród zaproszonych prelegentów:

Leszek Cichy - himalaista, Jacek Wnuk - fotograf i podróżnik, pasjonat fotografii czarno-białej, Jacek Podkościelny - zamojski podróżnik, Piotr Szalony Korczak - autor najbardziej ekstremalnych dróg wspinaczkowych w Polsce, człowiek posługujący się kilkoma charakterystycznymi pseudonimami, jak Szalony, Narwaniec czy Emil Kaczadze, Ryszard Pawłowski - alpinista i himalaista, pięciokrotny zdobywca Mount Everestu, wspinał się między innymi z Jerzym Kukuczką podczas jego ostatniej wyprawy, Aleksandra Dzik - alpinistka, zdobywczyni tytułu Śnieżnej Pantery, Marek Marcola - wieloletni podróżnik z zamiłowania, zwiedził wszystkie sześć kontynentów. 
        Ograniczony czas, jakim dysponowałam, pozwolił mi na wysłuchanie tylko początków festiwalowych relacji, w tym dla mnie zapewne i tak najciekawszej ze względów kulturowych, fotograficznej opowieści Jacka Wnuka z podróży przez Karpaty Wschodnie. Relacji z wyprawy towarzyszyła projekcja fotograficznej dokumentacji: od polskich Bieszczadów Wschodnich, przez ukraińskie Gorgany, Świdowiec, po Czarnohorę, Huculszczyznę oraz końcowy etap w rumuńskiej krainie Maramuresz, którą prelegent określił trzema słowami: tajemnica, kultura, lud. Jacek Wnuk barwnie opowiadał o napotkanych ludziach, Łemkach, Bojkach i Hucułach. Widzieliśmy zdjęcia przepięknej panoramicznej przestrzeni Czarnohory, zimowe huculskie chaty, drogi rozjeżdżone saniami, wschody i zachody słońca na odludziu. Efektem wyprawy jest czarno-biały album Karpaty Wschodnie. 
         Jakże odmiennie na tej dwukolorowej z odcieniami szarości przestrzeni tak bliskiej nam kulturowo, historycznie rodzimej, swojskiej i domowej, wypadają kolorowe, jak z fotoshopa, zdjęcia z Tanzanii i wyprawy na Kilimandżaro udokumentowanej przez Jacka Podkościelnego. Uderzył mnie na nich czerwony kolor ziemi. Przyszła mi do głowy zdumiewająca refleksja: jakiż to Czarny Kontynent, skoro ziemia jest czerwona?... To już te słonie uchwycone na spacerze zdawały się być bardziej czarne. Liczna rodzinka lwów idąca drogą przez sawannę natomiast ewidentnie zajęta tylko swoimi sprawami maszerowała w sobie tylko znanym celu.  
       










        Skoro to I Festiwal, można mieć nadzieję, że będą następne. Liczę na to. Zwłaszcza więcej kresowości w tych relacjach poproszę. Bo do Afryki nie bardzo mnie ciągnie, a z całego świata - tamta strona (...) z mgieł jesiennych przez ścierniska, w badylach, perzu, kłębem pnączy szept jakiś się przeciska i w samo serce, w krew się sączy.