piątek, 28 lutego 2014

Agostino Steffaniego Harmonia Sfer

     Nie znam się. Kompletnie się nie znam. To jest barok??? Od trzeciej minuty zaczyna się "cóś". A od 4:50 jeszcze inne "cóś". Ale żeby to był barok? Nie pomyślałabym. Jednak muszę wierzyć: wszystkie jutubowe nagrania twierdzą, że to Agostino Steffani: Niobe, królowa Teb (prapremiera - Monachium, 1688).
     Kiedy znalazłam całość tej koncertowej realizacji z Bostonu, wiedziałam, że ta aria "musi" gdzieś być osobno ;-) Zawsze znajdzie się ktoś, kto sobie wytnie odpowiedni kawałek i zamieści.  I dobrze, bo całość trwa ponad dwie godziny, a na razie utknęłam na dwudziestej ósmej minucie i da capo.
      Popatrzcie w krótkiej migawce na miny innych śpiewaków czekających na swoją kolej, jacy zasłuchani ;-)

Oto Anfione, abdykujący król Teb, w poszukiwaniu Harmonii Sfer





Nie znajdzie jej... popełni samobójstwo.

wtorek, 25 lutego 2014

Najpiękniejszy sopran - śpiewa Julia

     A przynajmniej jedyny, którego mogę słuchać bez końca ;-) Ech! Może ktoś myśli, że ja tu patriotycznie polecę po polskich nazwiskach?  No bo skoro Piotr Beczała to najlepszy tenor, a Mariusz Kwiecień najlepszy baryton, to... Nie, nic z tego.
      Najpierw wyjaśnienie: wpis jest dedykowany Czesławie. Zażyczyła sobie :-) Proszę bardzo, ale wyboru dokonałam ja. Takie moje tutaj autorskie prawo ;-)
      Z sopranami w ogóle kłopot mam wielki. W zasadzie i całościowo jakoś nie bardzo mi wpadają w ucho. Nic nie poradzę, przekonuję się powoli, przyzwyczajam długo. Cóż, każdy ma jakąś skazę. Moja jest właśnie taka. Alt? Proszę bardzo, już leci. Kontralt tak samo. Baryton? Super! Tenor? Niech będzie ich wielu. I basowo się można wzruszyć. A już kontratenor? Wiadomo! Niejeden. Tylko te soprany... Czemu one takie cienkie i wysokie? ;-) Nie potrafię się słuchem wzbić tak wysoko.
      Dokonałam jednak wiekopomnego odkrycia. To nie sopranu wina, tylko... kompozytorów! Bo jak zaczną się te arie sopranowe późnoromantyczne i XX-wieczne, a już nie daj Bóg, XXI-wieczne, wysiadam :-(  Ani to ładne, ani ciekawe, ani zachwycające. No dobrze, są wyjątki. Ale generalnie mnie nie zachwyca (jak Słowacki Gombrowicza). Kiedy  jednak sopran - i to TEN sopran - śpiewa barok lub najpóźniej  coś z Mozarta i klasyków wczesnoromantycznych, o! to zupełnie inna para kaloszy. A wtedy exsultate, jubilate.
      Jest jeszcze młoda, bardzo młoda. Niecałe trzy miesiące temu skończyła 24 lata. Pochodzi z bardzo daleka - urodziła się na Sachalinie, czyli na końcu świata ;-) A kiedy przyjechała na studia wokalne do Moskwy i zaczęła startować w konkursach, wygrywała wszystko po kolei: Konkurs Modych Wokalistów  w 2006, Grand Prix Konkursu Młodych Śpiewaków Operowych w 2007, Międzynarodowy Konkurs Wokalny w 2009, Międzynarodowy Konkurs Operowy w Paryżu w 2010, a potem już nie było czego wygrywać ;-)
      Dla festiwalowej publiczności w Salzburgu oraz do Krakowa sprowadził ją, a potem do pierwszego fonograficznego nagrania zaangażował Marc Minkowski. Od tamtej pory śpiewa już wszędzie, z wielkimi dyrygentami, ze znanymi śpiewakami nagrywa kolejne płyty. A śpiewa przepięknie. No i mogę słuchać tego sopranu :-)

Julia Leżniewa (Lezhneva) - najpiękniejszy sopran koloraturowy w barokowych i klasycystycznych ariach

Mozart wspomniany wyżej: 



Stabat Mater Pergolesiego nagrywane z Jarousskim pod Fasolisem:


   


A takie były początki, gdy miała lat 20 - Händel i jego chyba najbardziej płaczliwa aria: Lascia ch`io pianga





I na koniec dzisiejszego koncertu jedna z najtrudniejszych arii Farinellego, skomponowana przez jego brata Riccardo Broschiego: Son qual nave ch`agitata. Posłuchajcie tej techniki! Przypominam - miała wtedy niespełna 20 lat. 


niedziela, 23 lutego 2014

Wariacka wycieczka

      Wycieczka była wariacka. Nie wiadomo, kto, co, z kim i właściwie po co. W każdym razie było pochmurno, miało się na deszcz i trzeba było jakoś zapełnić dzień ekspedycją w miarę bezpieczną, żeby fizycznie nie za bardzo ucierpieć. Tylko gdzie zabrać towarzystwo tak zróżnicowane, w zasadzie przypadkowe, a każdy ma na co innego ochotę. Zaczynało siąpić, gdy staliśmy przed dylematem: iść na wały, spojrzeć na świat z wysoka, poszukać ukrytych lochów i zabawiać się rycerzy uwalniających zamknięte w wieży księżniczki czy też poważniej nieco, pójść tropem historii rzeczy. Ja od razu mówię: na zwiedzanie komnat, jakby najpiękniejsze nawet były, nie mam czasu i ochoty. Ale idę na dziedziniec. Mogę nawet gapić się na krużganki z zewnątrz, ale tam przynajmniej nie będzie wiało. Chodziło mi oczywiście o to, żeby się urwać na samotną włóczęgę, ale nic z tego. Po dyskusji, o dziwo, krótkiej, poszliśmy wszyscy. Przewodniczka obiecała, że nam zorganizuje atrakcje, o jakich na co dzień można tylko pomarzyć. Żadnych nudnych wystaw. Idziemy!
      Szatnia. Duża, ale ciasna, stojaki na ubrania jeden przy drugim. Dopchaliśmy się samoobsługowo, bo szatniarzy nie ma. A bo my nie od głównego wejścia, tylko kędyś bokiem. To nie jest szatnia dla turystów?! Zanim się dopchałam, bo ja jak zwykle na szarym końcu, już grupa pomaszerowała dalej, więc biorę kurtkę w garść, czapkę z głowy w kieszeń i pędzę. Królewska garderoba. Ale nie ta na pokaz, z trzema sukniami i królewskim frakiem tronowym, tylko całkiem inna, prywatna. Jak wielka szafa z dziesiątkami strojów. Jest i garderobiana. Omawia po kolei kolory, gorsety, suknie, kamizelki, koronki, guziki, pętelki, krótkie do kolan męskie spodnie, pończochy, buciki... Fruwające wstążki przy gorsetach, aby  postać sprawiała wrażenie zwiewnej i niedotykającej stópką ziemi. Atłasowe pantofelki dla lekkości w tańcu. Czarna klamerka na obuwiu, aby wyszczuplić stopę. Ale te męskie żółtokanarkowe kamizelki? Nie, zdecydowanie ten kolor nie jest męski. Ale jak wszywać koronki? Ile warstw nosiła dworska  dama na kole? Czy długość koronkowych mankietów miała znaczenie? Dlaczego jedna suknia jest w papużki a druga w kolibry? Czy to tylko rzecz gustu, czy sprecyzowany savoir-vivre, a może ówczesna moda?
      Wszystkie tajemnice znają szwaczki, krawcowe i modystki. No, modystkami może wóczas ich nie nazywano. A teraz siedzą przy ogromnych stołach, pełne wyposażenie w nowoczesne maszyny do szycia, każda do innego ściegu i materiału. Szyją. Ta wszywa właśnie koronkę u mankietu, druga  dobiera odcienie satyny, trzecia kroi kaftanik, czwarta przyszywa ozdobne klejnoty do zapięcia. Maszyny furkoczą, kolory mienią się w oczach,  przemykamy między stołami, podziwając precyzję.  Nie, nic nie jest przypadkowe.  Elegant kształtem i charakterem drogocennego guza pod szyją oznajmia, jakie ma aspiracje, np. matrymonialnie mierzy w pannę o określonej wysokości posagu. Papużki pasują do buduaru z obiciem egzotycznym i afrykańską służbą; kolibry z długimi ogonami wysmuklają sylwetkę.
      Dość, bo popadniemy w rozpacz spogądając na swoje wycieczkowe kreacje. Nawet jeśli pójdziemy do najdroższej galerii, takich rzeczy nie znajdziemy. To może coś dla ducha teraz? Na przykład krzesła.  Nie, krzesło też dla ciała, a jednak nie, nie tylko. Pierwsze tuż u wejścia jest "piekielne". Skórzane grube siedzenie i oparcie misternie wytłaczane w sceny Apokalipsy. Ogień piekielny trawi grzeszników, lewiatan połyka głowę nieszczęśnika, rozpustnicy moczą nogi w smole, zwinne diabelskie postacie machają widłami na prawo i lewo nadziewając na nie potępionych jak na rożen.  Każdy chciał się do krzesła dopachać, ale nikt nie spróbował siedzieć. Zanim dopchałam się i ja, reszta już pomaszerowała do krzesła "niebiańskiego" i znowu byłam ostatnia. A przed nami hala maszynowa.  Co za fabryka? Ach, to tylko drukarnia. Czyja? Pozbierana z epok i wieków. Maszyny wciąż działające. No to próbujemy: jeden drukuje ulotkę, drugi wysmażył pierwszą stronę gazety, tylko mokra farba nieco się rozmazała. Obsługa nam pomaga, bo chyba rychło zacięłyby się w naszych rękach precyzyjne czcionki. Bawimy się w zecerów.
      Zanim obeszłam wszystkie stanowiska, jako ostatnia, grupa znowu zniknęła mi z oczu. Drzwi na prawo, korytarz w lewo, ciasnota, sznureczkiem, wężykiem... Dokąd? Nie mogę, nic nie widzę, niczego nie słyszę. A tu już poganiają. Koniec przerwy, artysta na scenę! Kawaler des Grieux czeka. To znaczy, eee, zaraz, toż to on właśnie idzie! O, nie zmyli mnie ten wąsik, granatowy żabot i monokl w oku: Piotr Beczała! W takim razie czeka na niego wodna Rusałaka albo  Marszałkowa! Nie, Marszałkowa gustuje w młodszych adoratorach ;-) Znowu się spóźniłam! Nie zdążyłam go zapytać. No to ja już skończyłam zwiedzanie.  Mogłabym skończyć w tym momencie i rozpaczać, dlaczego zawsze wypada mi miejsce na końcu peletonu. Ale ciągną nas jeszcze do jakiejś koronczarki. Jak się macha drutem, szydełkiem i macipeńkim czułenkiem? Koleżanki podziwiają. A mnie nie w smak, bo komu by się chciało to wszystko prać delikatnie, krochmalić, prasować?!
      Dobrze, koniec, wychodzimy. Jeszcze taras widokowy, odetchnąć świeżym powietrzem, wilgotnym, ale  rześkim. Kamień kolumny po lewej, ściana po prawej, omszone dachy na wprost i niżej. Chwila oddechu i wracamy. Z powrotem przez korytarze, pokoje, jakimś kołem, żeby ominąć hale maszyn, garderoby, szwalnie, pracownie krawieckie i koronkarskie. Tylko przy  "niebiańskim" krześle jeszcze się zatrzymałam chwilę. Anioły, anioły, aureole, chmurki... nuda. Wlokę się na końcu.  Wszyscy wyszli, a ja powoli zakręcam szalik, szukam rękawiczek. - Nie jesteś zadowolona? - pyta A. - Nie - mówię krótko - Kawaler des Grieux, Książę, Rudolf, Vaudemont, Belmonte, Leński mi uciekł... A, prawda, Leński zginął. - Co się martwisz, zobaczysz go jeszcze - pociesza. - Taaak,  chyba jak do Wiednia pojadę, albo do Zurychu, a najlepiej do Nowego Jorku... :-(


Zagadka: gdzie byłam?


Ta końcówka chyba była poza reżyserią ? ;-)




Romantycznie:







Basta??? Nie może być!


czwartek, 20 lutego 2014

Händel znowu w Krakowie

       Historia się powtarza: w zamian za uzdrowienie umierającego króla bogowie żądają śmierci innej osoby. Wierna żona decydyje się poświęcić za małżonka (por. "Alcestę" Glucka). Händel też przecież wziął na muzyczną tapetę Alcestę. Z tym, że w partii tytułowej obsadził jej męża, Admeta. Podobnie jak u Glucka jest tu i Herkules (Ercolo) posłany do Hadesu po zmarłą Alcestę, jest i Apollo. Ale opera Händla jest bardziej zawiła, bo równolegle rozwija się wątek drugiej pary: Antygony i Trasimeda, brata Admeta. Bracia oczywiście powinni ze sobą rywalizować o względy tej samej kobiety. Zaraz, zaraz, ale Admeto ma żonę! Nie, już nie ma, przecież nie żyje, poświęciła się za męża. Co prawda, będąc jeszcze w żałobie, wysyła Herkulesa, aby ją z powrotem ze świata zmarłych przyprowadził i doskonale wiemy, że heros nie z takimi trudnościmi potrafi sobie poradzić.Trzeba jednak wziąć poprawkę na zawiłość kobiecej duszy: Alcesta nie zamierza tak od razu mężowi na oczy się pokazywać! Nie może przepuścić takiej doskonałej okazji do sprawdzenia jego wierności. Biedny, prostolinijny Herkules musi kłamać: wszystko na nim się skrupi.  Król go wysłał z misją; on misję wykonał, a kobieta mówi: Stop! Nie tak prędko. Najpierw powiedz, że ci się nie udało, niech myśli, że nie żyję. Zobaczymy, co zrobi.
      No i się zaczyna. Admeto rusza w konkury do Antygony, ze wzjemnością zresztą; Trasimede, wściekły, bo brat odbił mu ukochaną (trochę to nieprawda, bo Antygona i tak go nie kochała, ale kto by się przejmował taką drobnostką), próbuje porwać Antygonę, o czym jej opiekun Meraspe nie omieszka królowi donieść. Alcesta w przebraniu szaleje z zazdrości, bo nie dość, że Admeto jakby zapomniał choćby z przyzwoitości o żałobie po niej, to na dodatek Antygona z miłością kontempluje jego portret. W zakończeniu niedoszły wdowiec, król Admeto i Antygona prawie już biorą ślub, gdy wpadają Trasimede z Alcestą i niemal dochodzi do morderstwa. Admeto wraca na łono małżonki, Trasimede zdobywa Antygonę (która przecież go nie kochała, ale czy to ma znaczenie?)
      Taką to historią zabawiali się widzowie King`s Theatre w Londynie  31 stycznia 1727 roku. Na scenie w sensie prawie dosłownym królował w partii Admeta Senesino (Francesco Bernardi), miotający się między dwiema divami: Faustiną Bordoni jako Alcestą i Francescą Cuzzoni w partii Antygony, o których rywalizacji krążyły legendy. Aby obie temperamentne śpiewaczki utrzymać jako tako w ryzach, Händel potrafił posunąć się do groźby wyrzucenia przez okno jednej z nich.
        Na szczęście do tego nie doszło. Opera została wystawiona z sukcesem. Admeto, wymęczony majaczeniami (Orride larve), ślicznie rozpacza na łożu śmierci (Chiudetevi miei numi), Alcesta heroicznie się poświęca (Luci care), Antygona zaś rozpamiętuje niedoszły ślub (Spera allor) i wzdycha (Io ti baccio), a Trasimede chce zemsty (Armati, o core).
       W sieci znalazałam nagranie całości (ponad trzy godziny) z Halle Opera Hause w 2006 roku. Rzecz przedstawiono w realiach współczesnych, początek rozgrywa się w nowoczesnym szpitalu, w którym bohater sprawnie obsługiwany przez zespół pielęgniarek i lekarzy budzi się ze śpiączki. Nie mam chyba ochoty oglądać całości w tej scenerii. Poza tym tamta obsada niewiele mi mówi. Natomiast dzisiaj w Krakowie można liczyć na niezywkłe wrażenia.

Opera Rara

20 lutego 2014 - Teatr im. Juliusza Słowackiego, Kraków
 G. F. Händel, Admeto, re di Tessaglia (1727)

Admeto - Sonia Prina (kontralt)
Alcesta - José Maria Lo Monaco (sopran)
Antygona - Emöke Baráth (sopran)
Ercole (herkules) - Luigi De Donato (bas)
Trasimede - Romina Basso (kontralt)
Meraspe - Gianluca Buratto (bas)

Il Complesso Barocco, dyr. Alan Curtis


Przygrywka ;-)

Admeto majaczy:



Admeto umiera (prawie)




Alcesta chce umrzeć za niego:



A ten tu chce zabijać:

     

niedziela, 16 lutego 2014

Porządek musi być

      Takiego bałaganu "kulturalnego" w głowie dawno nie miałam.... Starzeje się człowiek. Strzępy, strzępy i wiatr. Od dwóch tygodni szukam nazwiska i nie mogę znaleźć.  Poddaję się. Przepadło... 
      Nic się nie dzieje. Ostatni koncert wysłuchany to jubileusz Antoniego Wita. Piątkowa retransmisja z 7. lutego. Szymanowskiego Stabat Mater porywające. A teraz?... Teraz czterech smyczkowych gra. Na razie kwartety, a potem jeszcze kwintet Francka będzie. Można oglądać nawet przez radiową stronę w przekazie internetowym. Aaaa! kto gra? Jak to, kto? Kwartet Śląski! 35-lecie działalności artystycznej. Trochę słucham, trochę oglądam, trochę rozpaczam nad tym, czego nie pamiętam, nie mogę znaleźć, nie ogarniam.
      Mam zaległości, a tu czas nieubłagany straszy kolejną datą. Może wyciąć kawałek z kalendarza i udawać, że nie ma? Jedna pożyczona książka zatrzaśnięta na setnej stronie i dalej ani rusz. Druga też pożyczona nawet nie zaczęta. 
      Chyba sobie poukładać muszę... nazwiskami? datami? 

Trwa Rok Andrzeja Panufnika - dużo mam do nadrobienia
20 lutego - Händel: Admeto, re di Tessaglia (1727). Tytułowa partia napisana dla Senesina, czyli kto w Krakowie zaśpiewa? Sonia Prina, a jakże by inaczej. Oj, będzie czego posłuchać.
22 lutego, w sobotę - powtórka Kawalera srebernej róży Straussa z MET
I od tego dnia przez tydzień grają u mnie w kinie - rzecz niezwykła - Jacka Stronga. Ilekroć oglądałam Marcina Dorocińskiego, zawsze wzbudzał mój podziw aktorską kreacją. Trzeba sprawdzić, czy nadal to potrafi ;-) No to pójdę.
1 marca - Kniaź Igor w MET, transmisja w Zorzy.
W tak zwanym międzyczasie skończyć Brocha. I przeczytać wywiad z Danutą Stenką. Oraz Rozmowy w cieniu śmierci. Oraz zbiór opowiadań.  Oraz antologię Czesi.
14 marca - w Warszawie muzyka do obrazów Beksińskeigo
15 marca - Jonas Kaufmann jako Werter w transmisji z MET, no tego sobie nie mogę odpuścić. Obowiązkowo! 
16 marca - koncert  w Lublinie! - Ilya Grubert i jego prawie trzystuletnie skrzypce Guarneriego

A potem... poooteeem... będzie festiwal.

Ilya Grubert gra w Dolomitach - coś dla Helen ;-)




To jest ładne, choć obraz u mnie jakoś słaby



wtorek, 11 lutego 2014

"Woń jest konaniem kwiatów"

Co pewien czas...

Co pewien czas
po wielu latach,
po latach dziesiątku lub setce,
co kryją się po kątach
jak niemi słuchacze,
przechodzień przygodny
siada przy stole nad książką
otartą z pajęczyn i kurzu,
cicho coś szepce,
uśmiecha się i płacze.

Skończywszy zamyka książkę,
stawia ją na półce
miedzy pajęczyn kurze
i odchodzi na zawsze,
człowiek w wiecznej podróży.

Przez okno zakratowane
wchodzi do biblioteki
zapomnienie i wieki.

(Leopold Staff)


Chciałem już zamknąć dzień...

Chciałem już zamknąć dzień na klucz,
jak doczytaną księgę,
owinąć się czarną ciszą
i zasnąć na potęgę. (...)

(Leopold Staff)


Ty i twój świat. A ja?

(........)
tak tak
nadchodzi chwila
kiedy wszystko rozsypuje się
rozpada albo staje jak wryte
wobec niepojętości tego
co poza nami - -

góry kruszą się ale trwają
    podczas gdy ja gdy ty
próżno szukamy w gwiazdach
ocalającego kamienia
lub wypatrujemy sprzymierzeńca
w zodiakalnych znakach - -

i już
ty wysypujesz się z ty
ja wysypuję się z ja
a świat
choć wysypuje nam się z rąk
trwa nadal nieporuszony - -
(........)

(Urszula Kozioł)


niedziela, 9 lutego 2014

Mamy złoto!

     No! o Złotym Gramofonie piszę, czyli Grammy ;-) A że nie w sporcie, tylko w muzyce, to co? Mniej ważne? Mniej prestiżowe? Przeciwnie, nawet bardziej, bo jest to pierwsza nagroda Grammy dla polskiej muzyki jazzowej.

Włodek Pawlik i jego płyta Night in Calisia

Co ciekawe, na płycie znajdują się kompozycje, które powstały na zamówienie, czyli czysty sponsoring. Kiedyś nazywało się to mecenatem. Jak za dawnych dobrych czasów: mecenat miasta, czyli rajców miejskich, którzy zamówili u artysty dzieło na upamiętnienie 1850-lecia powstania grodu. No, może nie sami rajcy miejscy na to wpadli, tylko dyrygent i dyrektor zarazem Filharmonii Kaliskiej, Adam Klocek, ale przecież nie płacił z własnej kieszeni, tylko z pieniędzy przyznanych na działalność artystyczną (chyba? w sumie szczegółów nie znam)




W zeszłym roku też mieliśmy złoto - zdobył je Antoni Wit z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Narodowej za płytę z nagraniami utworów Krzysztofa Pendereckiego. Co prawda, to już inna kategoria, muzyka klasyczna, ale nie to jest najważniejsze. ważne, że polscy muzycy i wykonawcy są doceniani w międzynarodowej rywalizacji. Czyli  zdobywają złoto. Nagroda w kształcie pozłacanego gramofonu, wykonanego ręcznie, wcale nie jest tańsza od olimpijskiego krążka. 

No to jeszcze raz: polski jazzowy olimpijczyk




wtorek, 4 lutego 2014

Było na afiszu i było się na spektaklu

      Kiedy byłam na Dziadku do orzechów? 18. stycznia, tak, ponad dwa tygodnie temu. Dlaczego piszę o tym dopiero dzisiaj? Bo byłam wściekła. Potwornie wściekła i nie mogłam zebrać ani uspokoić myśli.  Bo gdy dwa miesiące wcześniej kupowałam bilet, to nie po to by oglądać Vladimira Yaroshenkę! Oczywiście nic nie mam do sympatycznego Vladimira, ale to nie on miał tańczyć tego dnia w roli Księcia, tylko Maksim Wojtiul. Kiedy zamienili obsadę? Nie zauważyłam. Bilety sobie leżały czekając na właściwy czas, nie sprawdzałam. Pro forma zajrzałam na stronę TWON dzień wcześniej i zamarłam. Ale miałam jeszcze nadzieję, że mi się przywidziało. Przyjeżdżam sobie, wchodzę, kupuję program i szok!  Nawet gdybym zorientowała się wcześniej, nic by to nie dało, bo biletów kupionych przez internet nie można zwracać. Takie porządki, o!
      Nie, no w sume Yaroshenko ładnie się prezentował i ładnie tańczył, ale... musiałam przeboleć zawód. Yuka Ebihara jako Klara była zjawiskowa, jak zawsze. Ale z trzeciej strony znowuż ciekawa byłam w partii Drosselmeyera Sergeya Basalaeva, choć i Wojciech Ślęzak stworzył atmosferę niesamowitości i tajemniczości. Ale byłam ciekawa, no i nie wyszło, wszystkich poprzesuwano, obsada z soboty poszła na piątek i na odwrót. Za to Kurusz Wojeński jako Król Myszy mnie nie zwiódł, bo tutaj patrzyłam niezmąconym oczekiwaniami okiem. W ogóle on ma predyspozycje do ról charakterystycznych. W Pawle Koncewoju tańczącym Dziadka do orzechów znalazł równorzędnego przeciwnika i partnera. 
      W całej realizacji dominują jednak dzieci. Dwaj choreografowie, Toer van Schayk i Wayne Eagling, zrobili dużo miejsca na wprowadzenie postaci dziecięcych z Klarą i jej bratem Jasiem na czele, w scenach domowo-rodzinnych, kiedy w świąteczny wieczór schodzą się goście, dzieci otrzymują prezenty, bawią się nimi, na dworze zaś mamy ślizgawkę i też dziecięce zabawy. W dużej mierze to właśnie dzięki dzieciom wyczarowany zostaje magiczny nastrój, ewokujący wspomnienia z czasów, kiedy czytaliśmy baśnie. 
      Podkreślenie magiczności dokonuje się przez zastosowanie technicznych możliwości: ściany się rozsuwają i unoszą, scena i przestrzeń zmienia się na oczach widzów, kilkakrotnie lalka dziadka do orzechów przeobraża się w żywą postać i na odwrót. Wyraziste kostiumy na pewno w większym stopniu przemawiają do dziecięcej wyobraźni. Trochę za dużo było kelejdoskopowycyh zmian, np. w szeregu tańców: arabskim, chińskim, rosyjskim... W sumie nie bardzo wiem, dlaczego tak a nie inaczej się nazywają, nie było w nich specyficzncyh charakterystycznych cech, jakichś narodowych wyróżników. Tylko taniec grecki był genialny w swoim nieco prześmiewczym charakterze.  Starszy Grek, pochylony i jakby kulawy, chcący tańczyć, ale uniemożliwiała mu to podagra, nieodparcie kojarzył mi się z kulawym jąkałą Klaudiuszem genialnie zagranym przez Dereka Jacobiego (serial BBC Ja, Klaudiusz na podst. powieści Roberta Gravesa, 1976 r.). 
      Wracając do głównej obsady,  oczywiście brawa wielkie były dla solistów po popisowych numerach w akcie II.  Książę tańczył i fruwał, Klara śniła, że jest księżniczką. A potem wszyscy się obudzili, Króla Myszy nie było, za oknem padał śnieg i dzieci wybiegły się bawić na warszawską ulicę. Bo rzecz dzieje się w Warszawie. Ostatecznie przecież Hoffmann w Warszawie mieszkał przez trzy lata na trzecim piętrze pewnego palazzo przy ulicy Freta. Szczególnie upodobał sobie spacery do Łazienek i Ogrodu Saskiego, dokąd chodził szukać natchnienia. 
     


Dziadek do Orzechów i Król Myszy - zdjęcia

niedziela, 2 lutego 2014

Patrzeć, patrzeć, wchłaniać, zapamiętać


     Jedynym uczuciem we mnie jest teraz ciekawość, intensywna, gęsta, zbierająca się wprost w ustach, jak ślina. Patrzeć, patrzeć, wchłaniać, zapamiętać - pisał w Szkicach piórkiem.
     Do Anny Seifert zaś w innym miejscu: Ja idę teraz do Biblioteki Amerykańskiej. Przerzucić coś trochę - poza tym trochę notuję, myśli, które przyjdą mi do głowy. Taki dzienniczek.
      Ale w kilka lat później zwierzał się w liście do Aleksandra Janty-Połczyńskiego: Dla mnie pisać, to męczarnia, ciężka, kamieniarska robota. Czuję, że coś bym potrafił wydusić, ale nie ma jak. I tak łażę z miną typa, co siedzi na klozecie zaszpuntowany kompletnie. I wzdycha, sięga co chwilę po papier, ale przypomina sobie, że przecież nie ma po co go użyć.

       Czytając nie tak dawno Bobkowskiego nie przypuszczałam, że zdążę jeszcze dosłownie na ostatni dzień wystawy Bobkowski. Życie zapisane w Muzeum Literatury. W jednej piwnicznej sali, obchodząc wkoło, można (właściwie można było, wystawa trwała do wczoraj) prześledzić drogę twórczą, w której najciekawsze bodaj dla współczesnego elektronicznego czytacza są pisane drobnym maczkiem listy i ściśle zapisane kartki pocztowe wysyłane z różnych miejsc i do różnych adresatów. Obie formy twórczości dziś zdecydowanie w odwrocie, zapomniane, lekceważone. Powiedzieć by można: takie niedzisiejsze.

       Formom pisarstwa towarzyszy dokumentacja fotograficzna, od pierwszego dziecięcego albumu Jędruś po jedno z ostatnich zdjęć z 1961 r.  Jeśli życie jest tylko przypadkowym bytem, jak wytłumaczyć to moje spotkanie z Bobkowskim, gdy jeszcze kilka dni temu tylko go czytałam, a tu nieoczekiwanie zobaczyłam kształt jego pisma, odręczne rysunki, pierwszy dziennik pisany ładnym pismem ucznia i późniejsze ciasno zapisane, bez marginesów, kartki listów? Spoza tego wszystkiego objawia się zmienne, a przecież wciąż to samo, oblicze inteligentnego, refleksyjnego, wnikliwego, ale i mistycznego obserwatora życia rzuconego w wir świata. Codzienność przeplata się z perspektywą europejską, a nawet ogólnoświatową. I można przy tym zachować właściwą dozę humoru, ironii, będących jedynym ratunkiem dla rozsądku w absurdalnym świecie.
       A o rozsądek trudno, gdy się na trzynastostopniowym mrozie łazi od muzeum do muzeum, do wystawy do wystawy, od przystanku do przystanku, wpadając to na kawę, to na spektakl, to na spotkanie z Januszem Gajosem (dziękuję, Stokrotko, za cynk i zaproszenie), jeżdżąc od Targówka na Pradze, przez Śródmieście, Wolę, po Włochy na koncert w sali, która się nazywa Okęcka (?!) Z zegarkiem w ręce: w czwartek spędziłam na wędrówkach 10 (dziesięć !) godzin. W piątek od rana 6 (sześć), półtorej godziny w cieple mieszkania i kolejny wypad na wieczorny koncert właśnie. Za Gajosem mogę powtórzyć, że uprawiałam sport ekstremalny: spacery, tylko że rano na termometrze było -15 stopni. Ale cóż to znaczy wobec mrozów syberyjskich, podczas których piechotą miesiącami wędrowali zesłańcy postyczniowi z łańcuchami na nogach. Na tle starych rycin aż nieprzyzwoite, choć nadal surowe w wymowie, są współczesne kolorowe fotografie Grzegorza Lityńskiego na wystawie Śladami polskich badaczy Syberii z XIX wieku w Kordegardzie. I znów czy tylko przypadek, że niedawno czytałam u Książka odkrywanie śladów Sieroszewskiego, a tu wędruje się za Benedyktem Dybowskim, Janem Czerskim i Aleksandrem Czekanowskim? Ich ślady prowadzą do Irkucka, gdzie Dybowski i Czerski mają swoje ulice. Prowadzą nas też nad Bajkał, którego mapę geologiczną sporządził Czerski, a Dybowski z pomocą Wiktora Godlewskiego badał i opisywał faunę. Inny zesłaniec o znanym nazwisku - Bronisław Piłsudski - jako pierwszy nie tylko opisał język i kulturę Ajnów, ale przy pomocy ówczesnego wynalazku, fonografu Edisona, nagrał śpiewy, modlitwy, muzykę. Zostały one odtworzone przy pomocy współczesnej laserowej techniki dopiero w latach 80-tych ubiegłego wieku, wywołując sensację wśród etnografów.
       Fotografia przybliża dalekie krainy, skraca dystans przestrzenny, ale czasami malarstwo, paradoksalnie, daje wrażenie bardziej namacalnej, materialnej realności, doświadczenia wprost na poziomie sensualistycznej percepcji. Dziś, przy tej niezwykłej zimowej pogodzie, bierzemy aparat i pstrykamy do woli. Leon Wyczółkowski malował, np. Kościół w zamieci. I jest ta zamieć przez całą architektoniczną bryłę pociągnięta od dołu po sam dach. A zamiast Dachów Starego Miasta czytam duchy. Jakie duchy? Gdzie? Myślę sobie, jak duchy można namalować? Ale duchy są niewidzialne, więc na czerwonych dachówkach pewnie zjeżdżają jak dzieci na sankach. Obrazy w Rektoracie ASP wypożyczone z Muzeum w Bydgoszczy są jak te moje, czy na pewno z przypadkowego przejęzyczenia, duchy: ulotne poprzez szkicowość, nieoczekiwane zatrzymanie kredki, pędzla, puste miejsca na kartkach papieru i kartonach, prześwitującą siatką proporcji z czerwonymi liniami wyznaczającymi kwadraty.
       Nie, nie robiłam zdjęć. Po co? Lepiej się dokładnie przyjrzeć prześwitującej spod pasteli fakturze szarego papieru, płótna; zastanowić się nad intrygującą białą plamą udającą obrus na ołtarzu; spróbować dociec, co takiego ciekawego jest w starych drzewach, że ich uschnięte konary są zawsze na pierwszym planie. Czy prosto na zwiedzających patrzące z Autoportretu oczy odkryją przed nami tajemnice malarza?
        Ale Martina Imricha sfotografowałam! On się bawi konwencją, używa klisz, przetwarza symbole. Znacie to? Jasne, wszyscy znają: Józef Simmler, Śmierć Barbary Radziwiłłówny
Simmler Death of Barbara Radziwiłł







A Imrich maluje tak:

I podpisuje: Śmierć Barbary Radziwiłłówny

 Inne symboliczne kategorie, obrazy odwołujące się do wytrychów zbiorowej wyobraźni: Adam to mężczyzna w nieokreślonym wieku siedzący na krześle z opuszczonymi spodniami; martwe natury składają się tylko dwóch przedmiotów. Ten drugi to może buteleczka terpentyny, co by pasowało do pędzla, ale na innych widać wyraźnie, że to zawsze jakieś tabletki. Zamiast utartych motywów czaszki, lustra, klepsydry, dzisiaj pigułka na uspokojenie staje się symbolem wanitatywnym, przypominając o nietrwałej miłości rzeczy świata tego?

         Zbyt przygnębiające te marności. Czas wrócić do  pomników trwalszych niż ze spiżu.William Buttler Yeats nie jest jakimś szczególnie przez mnie ulubionym poetą, ale na dobrą literaturę zawsze warto poświęcić czas. Zwłaszcza gdy przy stoliku wyłożonym książkami ustawiono fotel z zaproszeniem do lektury. Cóż, więc siadłam, otworzyłam antologię, obejrzałam, poczytałam, zadumałam się nad dziwnymi drogami pierwszego irlandzkiego laureata Literackiej Nagrody Nobla. Jak zwykle trudna i nieodwzajemniona miłość stanowiła impuls do twórczości. Maud Gonne była albo zbyt mądra, żeby odwzajemnić uczucie poety, albo wolała się z nim spierać jak równy z równym na tematy polityczne niż wieść życie u jego boku. Uhonorowany przede wszystkim jako poeta, pisał też dramaty i prozę. No i miał szalone pomysły, np. o utworzeniu Celtyckiego Zakonu Mistycznego. Ale pisał dobrze. 
         Zadziwiające! Wiersz Wędrując do Bizancjum zaczyna się od słów: 

To nie jest kraj dla starych ludzi. Młodzi
Objęci ramionami, ptaki w gałęziach drzew -
Ginące pokolenia - nucące swój śpiew...
                       (przeł. L. Marjańska)

Czyż to czegoś nie przypomina? I dlaczego przypomina? Nie ma przypadków.  Gdzieś w chaosie zdarzeń jest ukryty sens. Nawet w tym jednym groszu znalezionym na Placu Teatralnym połyskuje znak niosący jeszcze nieodkrytą treść. 

Znów chudy Cieniu miasto zwiedzić ci się zdarzy...
I tylko mewy piskiem cię owiną
I chude domy staną w majestacie, 
Te rzeczy cieszą, bo były i miną
I znów, i znów nas zwodzą

                              ( W. B. Yeats, Do Cienia)