wtorek, 28 stycznia 2014

Sprzątanie

     Raz na jakiś czas postanawiam posprzątać na biurku, w tysiącach notatek, zapisków, w szufladach z dokumentami, fakturami, potwierdzeniami, ponagleniami, listami, na półkach z książkami niedoczytanymi,  rozpoczętymi, odstawionymi na potem, w zgromadzonych przez kilka lat kalendarzach, gdzie wciąż  na ważnych stronach tkwią ważne notatki, telefony, adresy i zapomniane sprawy, no i w komputerze w setkach plików. Jak można przewidzieć, efekt jest żaden. Najczęściej zapał i solenna praca kończy się w momencie, gdu znajdę COŚ. To coś mnie tak pochłonie, że reszta, czyli całe porządkowanie znowu sobie czeka do następnego razu. Przecież życie nie na tym polega, żeby go spędzać na wiecznym sprzątaniu! 
     Akcja jest w zasadzie tak prosta, że aż zdumiwewa schematycznością, jakimś takim brakiem konkretyzacji. Rozgrywa się zaledwie w dwa dni. Do pewnego średniowiecznego europejskiego miasta przybywają na odpustowe święto wędrowni joculatores: linochód, tancerka, treser z niedźwiedziem na łańcuchu, bajarze (zwani żonglerami), minstrele, grajkowie, kpiarze w błazeńskich czapkach oraz goliard, poeta. Rozbiega się to towarzystwo po mieście, szukając zarobku od wdzięcznych widzów i słuchaczy, którzy zapraszają ich do swoich domów. Tylko goliarda nikt nie zprosił i błąka się głodny i w coraz większej melancholii po mieście. Między gry, zabawy, parodie, przedrzeźniania igrców a stateczną powagę rajców miejskich, którzy nieprzychylnym okiem patrzą na wędrownych wesołków, bałamucących im żony, wkracza w pewnym momencie na centralny plac miasta królewski herold ogłaszający wyrok na byłego członka zamkowej gwardii, który zgwałcił dwórkę księżnej. Wyroku słuchają mieszczanie, przybysze, ogłuszony miejskim gwarem franciszkanin i sam zaintersowany, czyli oskarżony, który w tym momencie aż sinieje z wielkiej alteracji i gniewu, a to z powodu nie strachu, tylko wielkiego wstydu: Któż bo z rycerzy w pannie się kocha?! Najżałośniejszy tylko z rycerzy, którzy żadnej mężatce spodobać się nie ptorafi, przyłasza się na ten koniec do panien. On zaś, wedle prawideł sztuki romansowej, afekta swe skierował do pani, której służył, czyli samej księżnej. Nie bez wzajemności zresztą. Toteż rycerz, który wracać na służbę nie ma po co, po śmierć i hańbę tylko, postanawia zostać poszukiwaczem Graala. Najpierw namawia do wspólnej wędrówki goliarda, ale bez skutku. Po całodziennym i późnowieczornym obieganiu miasta cała ekipa joculatores zbiera się w karczmie, gdzie każdy opowiada, co zdziałał i zarobił. Tylko goliardus ponury apopleksji dostaje trawiony zazdrością i upokorzeniem, że jego ukochana z kimś dostojnym go zdradziła, prezentując teraz na sobie podarowaną strojną suknię. Lekarz puszcza mu krew i ratuje życie. Do karczmy wchodzą dwaj rycerze w zbroi, którzy nagle wszystkim zebranym a podchmielonym i zawojowanym baśniami o rycerzach jawią się niemal jako Parsifal i Lancelot. Tymczasem jednym z owych rycerzy jest poszukiwany królewskim listem gończym zbiegły zamkowy gwałciciel. Żeby ratować głowę przed wyrokiem, musi opuścić miasto, ale miasto - to średniowiecze! - ma zamknięte bramy. Rycerz tak przemawia do dumy, pychy, poczucia wartości wędrownych wyrzutków społeczeństwa, że wszyscy ruszają o świtaniu na rozróbę. W mieście trwają zamieszki joculatores, żaków, marzących o Paryżu, grajków wędrownych i wszelkiej maści wurzutków z miejską strażą chroniącą bramy miasta. Bramy zostają zdobyte, cała hałastra opuszcza miasto zostawiając za sobą pobojowisko i paru niestety poległych towarzyszy. Nawet otumaniony franciszkanin, który zresztą zdążył pozbyć się zakonnej torby kwestarza wraz z zawartością, porwany entuzjazmem wyrusza na wędrówkę. Za miastem na rozstajach u figury Dobrego Pasterza ważą się losy bohaterów: jedni wędrują do innego miasta na kolejny odpust, żacy do Paryża studiować, dwaj rycerze zniknęli, skruszony franciszkanin wraca i choć nie ma odwagi zastukać do furty klasztoru, sam przeor wyrusza na poszukiwania i znajdując go w zaułku sprowadza grzesznego brata i przywiązuje sznurem do pulpitu z księgą, którą brat Łukasz ozdabia iluminacjami. Za karę ma dzieło swe skończyć. Wraca też goliard i prosi o spotkanie z przeorem franciszkanów. Okazuje się, że obaj są wielbicielami nowej powstającej w Europie literatury. Przeor wyciąga ze skrzyni nową rzecz wielkiego poety zza gór - jest to "Komedia" Dantego. Czytają zafascynowani. Ostatecznie jednak goliard  opuszcza klasztor, zostawając swoje gęśle, znak poetyckiego kunsztu. Za murami klasztoru na wysypisku roztrzaskanych marmurowych posągów i płaskorzeźb spotyka swoją kochankę - skoczkę. Też wróciła, zauważywszy, że zniknął. Jest na nią wściekły zazdrością urażonego kochanka, ale ona umie rozbroić jego złość i na utrąconej płycie z wizerunkiem Wenery kochają się jak nigdy przedtem. Do leżącej jeszcze nagiej skoczki podpełza wąż, goliard zabija go grubym kijem, ale jest za późno, skoczka została śmiertelnie ukąszona. Tymczasem w klasztorze franciszkanów brat Łukasz przeżywa kryzys twórczy i nie zamierza dalej ozdabiać księgi. Do bram dobija się gromada igrców niosąc ze sobą ciało zmarłego goliarda, prosząc opata o pogrzeb ich kamrata. Furtian przybiega z tą wiadomością do opata, dopowiadając, że goliard był ze skoczką na sabacie czarownic i oboje zostali znalezieni nadzy poza murami klasztoru. Opat w furii wrzeszczy na furtiana, że sabatów nie ma i z takimi bajkami to nich leci do dominikanów, każe wpuścić wszystkich, ciało goliarda zostaje godnie i z wszelkimi honorami umieszczone na katafalku w kościele. W mistycznym natchnieniu opat przemawia do wędrowców, żaków, joculatorów ogłaszając, że oto teraz tutaj, czuwając przy zmarłym goliardzie, który będzie zawsze żył w ich pamięci, w ich sercach, oni wszyscy są na Monsalwacie, i błogosławiąc ogłasza ich tercjarzmi Zakonu Ducha. Ciało zaś skoczki  odnalazł i pochował niedźwiednik, który skrycie ją kochał. 
       Taką opowieść na 330. stronach rozpisał Wacław Berent. Pomiędzy proste zdarzenia wprzędł średniowieczne legendy, marzenia i obyczaje epoki. Na osobną kartę zasługuje najbardziej niesamowity zgoła opis spotkania kacerskiego kowala ze śmiercią. Streszczanie go byłoby profanacją. Jest to jeden z nielicznych fragmentów powieści, w których autor nie poczynił żadnych poprawek w kolejnych wydaniach. Jest bowiem doskonały. Wystarczy za wszystkie inne prace badawcze o  wizerunku i funkcji motywu śmierci w kulturze średniowiecznej. Idzie śmierć przez miasto nocą w poburzowy czas; zbiry grodzkie za nią w trop a chyłkiem...i dalej przez dziewięć kartek aż do: Wówczas śmierć - widzieli stróże i zbiry - opuściła chyłkiem dom jego. Warto, warto przeczytać.
      A wrcając do sprzątania, wiedziałam, że coś mi zginęło z poprzedniego wpisu o malarzu Kułakowskim. Zginął mi jeden obraz. Teraz odnalazłam i jest: Mazury


Trochę krzywo mi się zrobiło. 

     

sobota, 25 stycznia 2014

Zamiast czegoś innego

     Coś się roiło w głowie, ale nie chciało wyskoczyć tak łatwo jak Atena. Miało być coś innego, ale nie będzie. Może zamarzło, a może tylko śpi jak niedźwiedź w gawrze. Czas pokaże.
      TO mialo być później, ale skoro kupiłam już płytę, będzie dziś.
Gwoli wyjaśnienia: 
      nie lubię Schuberta. Pewnie dlatego, że - jak zwykle to bywa - za mało go rozumiem. Muszę mieć jasność sytuacji, a tutaj nie mam. 
       Zawsze drażniło mnie Ave Maria Schuberta grane (śpiewane) na ślubach. Może dlatego właśnie, że to nie jest oryginał. 
       Gdyż, bowiem, ponieważ 
      trzeba to raz głośno powiedzieć
      Schubert nie napisał muzyki do popularnej modlitwy różańcowej znanej jako Ave Maria  (Zdrowaś Mario)
      Schubert skomponował muzykę do Ellen`s song zaczerpniętej z romantycznej powieści poetyckiej Waltera Scotta The Lady of the Lake (Pani jeziora) z 1810 r. Niemieckiego tłumaczenia pieśni bohaterki utworu dokonał Adam Storc i to do tego tekstu powstała muzyka. Kto i kiedy po raz pierwszy do kompozycji Schuberta podstawił łacińską modlitwę, nie wiem. W każdym razie podsumujmy:
     nie przepadam za Schubertem;
     Schubert nie skomponował muzyki do modlitwy Ave Maria;
     nie trawię śpiewania łacińskiej wersji Ave Maria z jego muzyką w kościele, a na ślubach szczególnie;
     miałam pisać o czymś innym;
Ale:
      kupiłam płytę i uwielbiam jak Andreas Scholl śpiewa po niemiecku.




Ave Maria ( Ellen`s song)

Ave Maria! Jungfrau mild,
erhöre einer Jungfrau Flehen,
aus diesem Felsen starr und wild
soll mein Gebet zu dir hin wehen.
Wir schlafen sicher bis zum Morgen,
ob Menschen noch so grausam sind.
O Jungfrau, sieh der Jungfrau Sorgen,
o Mutter, hör ein bittend Kind!
Ave Maria!

Ave Maria! Reine Magd!
Der Erde und der Luft Dämonen,
von deines Auges Huld verjagt,
sie können hier nicht bei uns wohnen.
Wir wolln uns still dem Schicksal beugen,
da uns dein heilger Trost anweht;
der Jungfrau wolle hold dich neigen,
dem Kind, das für den Vater fleht!
Ave Maria!
________________________________

Zdrowaś Mario! Łaskawa Dziewico,
wysłuchaj błagania dziewicy,
z tej skały twardej i dzikiej
niech moja modlitwa dotrze do Ciebie.
Śpijmy bezpiecznie aż do rana
chociaż ludzie są tacy okrutni.
Dziewico, spójrz na troski tej dziewicy,
o, Matko, wysłuchaj proszącego dziecka.
Ave Maria!

Zdrowaś Mario! Przeczysta Służebnico!
Demony ziemi i powietrza
przepędzone Twoim spojrzeniem
nie mogą z nami tu przebywać.
Poddajemy się pokornie naszemu losowi,
poniważ otacza nas Twoja święta pociecha.
Zechciej pochylić się łaskawie nad tą dziewicą,
nad dzieckiem, które błaga zamiast ojca!
Ave Maria!

(tłumaczenie takie sobie, na razie nie mam innego, Scholl nie śpiewa tutaj pełnego tekstu, tylko dwie zwrotki zamieszczone wyżej)





środa, 22 stycznia 2014

Wacław Berent po 30. latach czytany

      Pierwszy i ostatni raz czytałam Berenta prawie 30 lat temu. Człowiek za młodu czyta różne dziwne rzeczy. Teraz sama sobie się dziwię, co mnie wówczas w Żywych kamieniach zachwyciło. Nie dziwię się książce, dziwię się sobie, że wówczas udało mi się ją przeczytać do końca i że umiałam się nią zachwycić. Te udziwnione przestawne szyki składniowe, te archaizmy nie zawsze jasne, wydobyte z czeluści zapomnianego języka, budowane z przeczuć trochę. Język osobny. Osobliwy może nawet. Tworzenie słów złożonych: Nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkorodnej.
      Albo te zdania  od czasownika się poczynające: 
Osłania pani swe gładkości, przy oknie opierzchłe...
Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy i wonności...
Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory...
Śpi w dosycie rychłym król małżonek.
      Otóż, otóż to, zagadkowe dublowanie słów, spiętrzenie znaczeń nieuchwytnych (już i mnie się udzieliła maniera ;-). Jeszcze raz to zdanie: Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A mogłoby być prościej: Nocna ponurość zamku budzi ponure upiory sumienia i jakie wszystko jasne. Ale nad szukaniem szukania nadal łamię sobie głowę.
     Ciekawe bardzo konstrukcje narzędnikowe zamiast porównań z biernikiem: I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... zamiast spalił się jak ćma. 

      Żywe kamienie... Kamienie żywe... Czy i nie dzisiaj można powtórzyć za wędrownym goliardem: Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co tymi czasy uczynić z sobą mam?! gdy panowie duchownego i rycerskiego stanu stracili dziś doszczętnie serc swoich ciekawość bezkorzystną. Wstawcie sobie zamiast duchownych i rycerskiego stanu kogokolwiek z tych dzisiaj na świeczniku stojących: polityków, urzędników, ekonomistów, bankierów, miliarderów, tych stojących w światłach mediów, głoszących swoje zbawcze teorie, ba, postawcie nawet rzesze naukowców, filozofów, pisarzy (!) Oni wszyscy dawno już  zapomnieli o ciekawości bezkorzystnej swoich działan, o bezkorzystnej dążności ludzkiego ducha i umysłu. Dzisiaj nic bez korzysści własnej się nie dzieje, bo zostaniesz wyśmiany lub w najlepszym wypadku pozostawiony jako wykluczony z cywilizacji zysku. Skamienieliśmy a ożywić nas nie ma komu. Alić dzieło twoje daremnie na ulicę wystawiasz: miną gapie - niezrozumieniem. 

      Kędyż więc pójdę? gdzie się podzieję? co tymi czasy uczynić z sobą mam?!

Dziś wieczorem bezpośrednia transmisja z paryskiej Notre Dame - Requiem Hectora Berlioza - ku czci zmarłego przedwczoraj Claudio Abbado. 
Pod linkiem otwiera się strona programu arte, która będzie transmitowała koncert.

http://liveweb.arte.tv/fr/video/le-Requiem-de-Berlioz-interprete-dans-la-cathedrale-Notre-Dame-de-Paris/

   

niedziela, 19 stycznia 2014

Cała radość świata

   Pan Bóg obdarował mnie szlachetną i bardzo wrażliwą Mamusią. Mamusia podarowała mi optymistyczne nastawienie do świata. Niebo zesłało mi miłość i zachwyt nad przyrodą. Mróz, głód, tragiczne chwile... - to tylko chwile. Przyroda - wielka, wieczna, boska.


                                Alfons Kułakowski, 86 lat


      Urodził się 9 maja1927 roku w Osiczynie koło Berdyczowa jako drugi syn Albina Kułakowskiego i Bronisławy z Białobrzyckich Kułakowskiej. Gdy miał niespełna trzy lata, w 1929, ojciec został aresztowany, majątek skonfiskowany, a cała rodzina wywieziona w głąb Rosji, do Bakczaru w północnej Syberii. Aresztowano i zesłano także dalszą rodzinę trzyletniego Alfonsa. W 1937 zostali rozstrzelani bracia jego ojca: Grzegorz, Wacław, Józef, Paweł i Ambroży. Podobny los z rąk NKWD spotkał dziadka ze strony matki - Wiktora Białobrzyckiego -  i wuja Alojzego. W 1939 straszy brat, Mieczysław, ucieka z łagru, w 1943 młodszy z braci podąża za nim. Przemierzył 300 km przez tajgę do Tomska, stamtąd skierował się do Lepsy w Kazachstanie, gdzie znajdował się brat Mieczysław. Po drodze znajduje jakiś niedokończony rysunek anonimowego autora. Zafascynowany znaleziskiem postanawia zostać malarzem. Nie są to czcze marzenia, drzemie w nim talent, który już wkrótce uratował mu życie. Aresztowany podaje się za malarza, a na dowód maluje portret oficera, który go aresztował, i jego rodziny (na podstawie fotografii). Dzięki rysunkom zostaje zwolniony.
       Studiuje malarstwo w Ałma-Acie pod kierunkiem Abrama Czerkaskiego i Leonida Leontiewa, byłych zesłańców. W 1952 roku ma pierwszą indywidualną wystawę w Ałma-Acie , a następne w Moskwie, Leningradzie, Samarze. Zyskuje renomę, zostaje rektorem szkoły reklamy w Samarze.
       W 1997 roku uzyskuje obywatelstwo polskie -  ma 70 lat - i wraca do ojczyzny z bratem Mieczysławem, jego rodziną i całym dorobkiem kilkuset obrazów. Osiada w Witoszewie w woj. warmińsko-mazurskim. Z trudem, powoli remontują budynek szkoły otrzymany na mieszkanie, zdobywa uznanie, zostaje zaproszony na wystawę do Brukseli. 13 lutego 2009 roku, gdy tam, w Brukseli rozdaje autografy, przyjmuje wizytówki, zaproszenia na kolejne wystawy, w Witoszewie w pożarze domu płonie 6 tysięcy obrazów. Ma wówczas 82 lata. Czy można w tym wieku zaczynać wszystko od nowa?

       A jednak obrazy Alfonsa Kułakowskiego są radosne, optymistyczne, energetyczne i po prostu zachwycające. Można by tu wiele snuć porównań z kolorystami, impresjonistami, doszukiwać się wpływów, zależności, ale to nie wyjaśni zagadki największej: jak to możliwe, żeby malować tak optymistycznie, mając w biografii tyle śmierci, głód, mróz, przeżywany na Syberii, choroby, rozstania, życiowe klęski?
      Pierwsze, co rzuca się w oczy, to klorystyka. Pełna gama, radosne barwy w wirującym tańcu wyraźnych pociągnięć pędzla. Te pejzaże są w ruchu,  kipią przestrzenią wylewającą się z ram. Nie ma szczegółowych detali, konturowego obrysu, bo pejzaż się wciąż zmienia, jak we wzburzonej kałuży mienią się słoneczne barwy. I takież tytuły, np. Przestrzeń, Droga i przestrzeń, Chmury, Cmury i słońce, Kałuża...
      Drugie spostrzeżenie: trójwymiarowość.  Kułakowski nie żałuje farby  kładzionej grubo, wystającej z płótna,  wychodzącej niejako do widza.  To nie są płaskiości gładkie jak szkło, choć i tak potrafi, czego są świadectwa. Kiedy jednak maluje pejzaż, całe radość świata niejako wychodzi z obrazu na zewnątrz. Nic dziwnego, że pojawia się tytuł Ruchliwe niebo. Jakże adekwatnie! 
     Trzecie spostrzeżenie: fantastycznie portretowane chmury. Znajoma malarka powiedziała mi kiedyś, że nie maluje chmur, bo one pięknie wyglądają w naturze, a na obrazach wychodzą kiczowato. Chmury Kułakowskiego nie są ani białe jak baranki, ani sine jak gradowe i burzowe. One są kolorowe jak pejzaż dookoła. I chyba to właśnie sprawia, że odnajduję w nich rzeczywistość tyle razy oglądaną z żalem, że nie umiem malować. Chmury Kułakowskiego są żółte, pomarańczowe, złociste, budyniowe, fioletowe, strzępiaste, łatane kolorami jak patchwork. Są prawdziwe.
      Czwarte spostrzeżenie: na tę wystawę trzeba pójść!
      
Alfons Kułakowski, wystawa monograficzna Okna do Boga, Muzeum Niepodległości, Al. Solidarności 62, Warszawa. Do 13 kwietnia 2014 r.

Chmury





Kogut i płot





Stara Samara 







Dzień na Litwie




 Pora wiosny








Wspomnienie o matce



środa, 15 stycznia 2014

Krótko i na temat

    Dzisiaj będzie krótko i na temat nagród.

    Nagrody właściwie dwie, z ostatnich kilku dni.

Pierwsza: Gilmore Artists Award dla Rafała Blechacza

    Przyznawana jest od 1991 roku co cztery lata wybitnym pianistom w wysokości 300 tys. dolarów przez Fundację Gilmore`a (założona przez Irvinga S. Gilmore`a w 1989 r.). Niezwykłe są zasady wybierania laureata. Otóż wszystko odbywa się w wielkiej tajemnicy. Nikt nie wie, kto jest w jury i nikt nie wie, kto jest do nagrody brany pod uwagę, kto jest oceniany. Jurorzy w tajemnicy przed wszystkimi, nawet przed najbliższą rodziną, przyglądają się kandydatom, obserwują ich rozwój,  jeżdżą na koncerty, rozmawiają z nimi, ale nie wolno im pary z gęby puścić, po co to robią i dlaczego. Jako zawodowi krytycy muzyczni nie wzbudzają podejrzeń tym, że przecież bywają na koncertach i interesują się tym czy owym pianistą. W końcu o przyznanej nagrodzie powiadamia się laureata, który znowu trzyma to w tajemnicy aż do momentu oficjalnego ogłoszenia werdyktu, które następuje zawsze 8 stycznia. Tydzień temu więc, we środę, można było oglądać poprzez transmisję internetową oficjalne ogłoszenie i recital Rafała Blechacza w sali The Greene Space w Nowym Jorku. U nas było to pół godziny przed północą.
    
Jest  (jeszcze) dostępne nagranie recitalu i wywiadu z Rafałem Blechaczem





       Blechacz jest siódmym laureatem tej nagrody i w dodatku drugim Polakiem. Pierwszym był w 2002 roku Piotr Anderszewski. Z wysokości 300 tysięcy artysta 50 tysięcy dostaje do ręki dla siebie, natomiast 250 tysięcy przeznacza na cele artystyczne, np. zakupienie nowego instrumentu, realizację projektu koncertowego, opracowanie nowego repertuaru, nagranie płyty.


Druga: Paszport "Polityki" dla Apollon Musagete Quartett

       Paszport został wręczony wczoraj, a ja pisałam o nich  tutaj - Apollon Musagete Quartett
Przyczynkiem do przyznania nagrody była płyta zespołu Multitude, o której wówczas również wspomniałam. No i posłuchajmy:


niedziela, 12 stycznia 2014

"Ha! - mój Szatan się odzywa."

      Przypadkowe zestawienia nagle okazują się wcale nie tak do końca przypadkowe. Nacisk krótkiego czasu ograniczył mi pole manewru i właściwie nie do końca znając, nie spodziewając się, jakie tego będą konsekwencje, prosto z piekielnych otchłani Nie-Boskiej komedii Krasińskiego w reżyserii Zygmunta Hübnera przeniosłam się w otchłanie Hadesu Orfeusza i Eurydyki Christopha Willibalda Glucka.
      Dzisiaj, 12 stycznia mija 25. rocznica śmierci Zygmunta Hübnera. Na co dzień człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy, ile zna jego filmów i ile spektakli oglądał w dawnym poniedziałkowym paśmie Teatru Telewizji. Przegląd twórczości telewizyjnej, teatralnej i filmowej Artysta musi być prawdziwy, odbywający się w dniach 4-6 i 11-12 stycznia stwarzał możliwość przekrojowego przypomnienia. Pamiętam Poskromienie złośnicy z Magdaleną Zawadzką, pamiętam Spiskowców i pamiętam Abelarda i Heloizę. Pamiętam też Nie-Boską komedię z klasyczną już dzisiaj obsadą: Jerzy Zelnik jako Mąż-Hrabia Henryk,  Anna Dymna - Maria, Żona,  Marek Walczewski - Pankracy, Jerzy Radziwiłowicz -Leonard, Jerzy Trela - Szatan. Mój Boże! jak ci aktorzy grali, jak oni MÓWILI. Tego już nie ma w dzisiejszym teatrze. Na próżno szukać, słuchać, oglądać. Człowiek ma ochotę wyjść albo wyłączyć telewizor. 
      W Instytucie Teatralnym (ul. Jazdów 1, Warszawa) sobota i niedziela stała pod znakiem mistrzowskich realizacji Teatru Telewizji w reżyserii Hübnera - na projekcje wstęp wolny. Musiałam wybrać - obejrzałam Nie-Boską. I chociaż znam tekst prawie na pamięć - nie mogłam oderwać oczu, nie mogłam przestać słuchać i raz po raz przemykała tylko jedna zdumiewająca myśl: jak to możliwe, że autor sztuki miał tylko 21 lat, gdy ją napisał? Do tego zalety genialnej reżyserii, mistrzowska interpetacja aktorów... Przed projekcją zaproszona Barbara Borys-Damięcka przypomniała, że spektakl nagrywano w naturalnych pomieszczeniach i plenerach, większą część w ruinach zamku w Ogrodzieńcu, który "grał" okopy Świętej Trójcy a całość kręcono tylko (!) pięć dni (a było to w 1981r.), co - zważywaszy na długość tekstu i trudność sceniczną - w dzisiejszych czasach byłoby niemożliwe. Szkoda, że czas nie pozwolił na zdradzenie innych jeszcze zakulisowych ciekawostek związanych z realizacją. 
       Obsada aktorska, prawda, o niej miałam pisać. Tylko co? Truizmy same? Że kiedy Zelnik-Hrabia Henryk mówi: Wszystko, czegom się dotknął, zniszczyłem i siebie samego zniszczę w końcu, widzimy w jego oczach rozpacz, determinację i obłęd, a kiedy odpiera atak Pankracego-Marka Walczewskiego w centralnym dialogu dramatu, jest to starcie nie tylko dwóch orłów myśli, ale też dwóch gigantów aktorskiej sztuki. 
     Szczerze? A więc szczerze... Postać Żony zawsze była dla mnie jakaś nijaka, za mało wyrazista. I nadal taka jest, ale teraz przynajmniej wiem, że nie jest to wynik niedostatków sztuki Zygmunta Krasińskiego, jego nieumiejętności pisania, tylko mankament mojej wyobraźni, głuchoty na poetycki tekst. Anna Dymna jako Żona pokazała mi tę bohaterkę w pełnym świetle. Nie jest wcale głupia, pusta i powierzchowna. Jest tragiczna. 
      Genialny pomysł Hübnera obsadzenia Jerzego Treli w podwójnej roli: Szatana, ale i jednocześnie Przechrzty oprowadzającego Henryka po obozie rewolucjonistów. W zasadzie zaś ów Przechrzta okazuje się niepotrzebny, bo Szatan doskonale pełni swoją rolę. Inna rzecz, że cały wątek Przechrztów i ich walki z Krzyżem został usunięty. Szatan Treli jest piekielnie inteligentny i doskonale profesjonalny. Mistrzowska jego stychomytia zachwyca i przeraża.

Mefisto:
- Niech będzie pochwalon.
Mąż:
- Na wieki wieków - amen.
Mefisto:
- Ty i głupstwo twoje.

       Piekło Orfeusza natomiast nie istnieje w żadnych zaświatach, tylko w nim samym, w jego wspomnienaich, w niemożności powrotu do przeszłości. Orefusz i Eurydyka w bieżącycm repertuarze TWON to jakś wersja innej wersji na podstawie jeszcze innej wersji. Bowiem jest oczywiście podstawa, czyli mit, ale opera Glucka (1762) nie jest mu wierna, ponieważ ma szczęśliwe zakończenie, z kolei reżyseria Trelińskiego idzie nie tylko w kierunku zniwelowania warstwy pocieszajacej i optymistycznej,  ale na dodatek dzieje się w świecie współczesnym, ewidentnie po Freudzie. Eurydyka (Aurelia Florian, sopran) umiera śmiercią samobójczą i to tak nachalną, że przykro patrzeć. Daremnie czekając w domu na przyjście Orfeusza zaczyna w szale demolować mieszkanie, tłucze szkło, podcina sobie żyły i na dokładkę połyka tabletki w masowych ilościach. Orfeusz (przetransponowany z oryginalnego altu na bas-baryton Roberta Gierlacha) ma poczucie winy, bo któż by nie miał, gdy ktoś z bliskich postanawia ni z tego, ni z owego popełnić samobójstwo. Rozpacza więc, szuka ekspiacji, penetruje podświadomość, czego efektem są sceny rodem z horroru: jakieś zaświaty, a może tylko własne podświadome udręki bohatera sprawiają, że zmultiplikowana Eurdyka powraca i raz po raz powtarza w konwulsyjnym szale scenę samobójstwa. Na scenie TWON wrotami do "piekieł" jest łazienka - tam za szklanymi jej ścianami pojawiają się Eurydyki, wszystkie w takiej samej czerwonej sukience, stamtąd wbiegają do pokoju Orfeusza, powtarzając swój upiorny taniec śmierci (gwałtowna scena baletowa).
       Chyba nie będę za bardzo się pastwić nad scenografią i reżyserią, bo umknie mi sedno sprawy. Otóż przykra niezgodność między charakterem muzyki - łagodnej,  dostojnej,  pięknej - a gwałtownością scen i choreografii prowadziła do niejakiego dysonansu w odbiorze. Zaraz na samym początku walenie Eurydyki w blat stołu nijak nie wynikało z charakteru Uwertury. I dalej też zdarzały się takie rozbieżności. Jak w tym dowcipie: 
- Panie, co to za utwór? 
- Który? Ten, którym dyryguje dyrygent czy ten, który gra orkiestra? 
       Tu akurat dyrygent (Łukasz Borowicz) orkiestra, soliści i chór wykonywali to samo, natomiast oglądaliśmy coś zgoła innego. Właściwie nie wiadomo, dlaczego Eurydyka popełnia samobójstwo. Szykuje kolację dla dwojga i nagle ogarnia ją szaleństwo. Orfeusz rozpacza i przyzywa ukochaną, ale jak przystało na przedstawiciela współczesnego pokolenia, nie podąża do mrocznego Hadesu zmarłych, tylko przywołuje Eurydykę, a może utrwala pamięć o niej, pisząc wiersze. Na komputerze, żeby było jasne. Nie może jej spotkać naprawdę, jak to było dane mitycznemu śpiewakowi, ponieważ jej ciało zostało skremowane, a listonosz przynosi mu paczkę z urną. Znajdujemy się w świecie całkowcie zeświecczonym, w którym śmierć jest ostateczna. Bogów nie ma, więc nie ma z kim pertraktować o życie. Orefusz może tylko podążać w otchłań swojej psychiki, wyrzutów sumienia, podążać w labirynt podświadmości. Piekło noszę w sobie, w samym środku serca (Orfeusz). Za Hrabią Henrykiem może powtórzyć: Ha! - mój Szatan się odzywa, mając na myśli samego siebie.
       No i miałam nie pisać o reżyserii. A więc o muzyce. Przecież to z opery Glucka pochodzi ta przepiękna aria Orfeusza Che faro senza Euridice. I nie tylko ta. Chciałam jeszcze znaleźć inne, z II aktu, ale nie udało mi się. Dzisiaj komputer zbyt wolno mi chodzi, a wyszukiwarka opacznie rozumie polecenia. Brzmienie orkiestry pod Łukaszem Borowiczem momentami było tak liryczne, delikatne, że można by się było zastanowić nad zasadnością rozpaczy po zmarłych, a tym bardziej przyzywania ich z powrotem. Kto raz umarł, nawet, gdyby ożył, nie zazna już szczęścia: Jaka straszna chwila, jak okrutne przeznaczenie, przeżyć śmierć, by tak cierpieć (Eurydyka).






A poniżej reportaż o samym spektaklu, kilka głosów, opinii i fragmenty. Warto wyrobić sobie własną opinię.





piątek, 10 stycznia 2014

Po raz kolejny

Cytować będę...
      
      "Nie, człowiek nie jest sam, chyba że dobrowolnie zamyka sobie jakieś drzwi. Nieopokój istnienia rodzi się w duszach, dla których śmierć jest końcem wszystkiego, a życie czymś samym dla siebie jak bibelot pod kloszem. Gdzież w nim są gwiazdy, słońce, świeżość deszczu i wiatru, prostota łez szczęścia? Gdzie radość dali i nadzieja? "Wstyd modlić się", pisał Nietzsche, bo uważał modlitwę za akt godny jedynie słabych duchem, żebraków i tchórzów. Czy pić wodę z tych górskich źródeł, chłonąć zielonkawy i świeży jak mięta powiew tych łąk nad Gavem też jest wstydem? Boga potrzebuje się przecież tak samo, jak tlenu, a duch nie tylko jest rozumem, lecz także uczuciem. Poczucie moralności, wolności, piękna i świętości nie jest funkcją intelektu. Wolność, moralność, piękno, świętość... Nie ma tu żadnej definicji, lecz czuje się je; czuje się pomimo wszystko granice, na których się kończą lub zaczynają. I może nie jest najgorsze to, że znikają  ich zewnętrzne objawy, lecz to, że robi się wszystko, by zatrzeć ich granice w człowieku. Napięcie i zamęt wielkich wyborów, przez które świat przechodzi, są dlatego tak wielkie, że chodzi w nich w końcu o głos całej duszy. To głosowanie jest idealnie tajne; odbywa się tak głęboko, że nieraz człowiek sam długo nie wie, na kogo w istocie padł jego wybór. Kartezjusz olśniewa, Pascal jest cierpliwy, jak woda drążąca pod powierzchnią skalisty grunt. Mówią, że żucie modlitwy nie różni się teraz niczym od żucia gumy... Tak nie jest i nie będzie."

Andrzej Bobkowski: Lourdes w: Z dziennika podróży. Warszawa 2006. Pierwodruk w Tygodniku Powszechnym. 1948, nr 1.

      Andrzej Bobkowski, jeden z najwybitniejszych prozaików XX wieku. Rewelacyjny obserwator, podróżnik, gawędziarz, pamiętnikarz, reportażysta... Emigrant. Przemierzając rowerem Francję potrafił w miejscu biwakowania przed namiotem założyć klomb z nieznanym gatunkiem kwiatów, które znalazł w okolicy. W 1948 roku wraz z żoną opuszcza Francję i Europę, osiada w Gwatemali. Tam ostatnie  prawie pięć lat życia zmaga się z chorobą nowotworową, przechodząc kilka operacji. Umiera w 1961 na raka mózgu. 
     Będę go jeszcze cytować nieraz...


Nikt jeszcze...
   nie zaśpiewał tego lepiej.

wtorek, 7 stycznia 2014

Knossos i inne ruiny

      Labirynt od labrysu; kultura minojska od Minosa; Heraklion od Heraklesa;  Delfy od delfinów...
Python - Pytho - Pytia - wyrocznia pytyjska...Ale dlaczegoThera stała się Santorynem?  Ortygia przemieniła się w Delos? A na ścianach sarkofagu z Hagia Triada gryfy ciągną rydwan? I wciąż o Ikarach głoszą, choć doleciał Dedal?
      Labrys to nazwa toporu z podwójnym ostrzem, którego rysunek jest stałym ornamentem w ruinach płacu w Knossos. "Labirynt" więc znaczyłoby "pałac toporów z podwójnym ostrzem". Dedal nie ma z tym nic wspólnego. Pałac w Knossos odkrył, a jakże, amator podobny do Schliemanna przemierzającego Hissarlik z Homerem w ręce. Sir Arthur Evans miał jedną życiową pasję: udowodnić, że pod zarośniętym wzgórzem na Krecie ukrywa się najstarsza europejska cywilizacja. I udało mu się. Zanim to jednak nastąpiło trochę podróżował, był korespondentem, buntownikiem, awanturnikiem. I miał pieniądze. To ważne, bo kiedy na skutek niefrasobliwości własnej naraził się instytucjom finansującym archeologiczne odkrycie w Knossos, mógł poświęcić własny majątek i... jeszcze bardziej niefrasobliwie rekonstruować odnalezione szczątki minojskiej sztuki, freski rozsypujące się w proch i pył. 
      Evans też pracował z Homerem w ręce. Według niego ustalił datowanie - później podważone przez kolejne zastępy badaczy - co doprowadziło do, jak to określa Herbert, wielkiej awantury o parę rozbitych garnków z motywem strzemiennym. Tymczasem jednak w roku 1899 nastąpiło wiekopomne odkrycie - pod wgórzem odkopano pałac. Labirynt z kolorowymi freskami. Malowidła te są dla współczesnego ludzkiego sposobu widzenia dość dziwne, mówi się, że są ejdetyczne, to znaczy płaskie, bez głębi, z wyraźnym konturem chwytającym rzecz, postać  w ruchu, ale jakby niematerialne, wyłaniające się z ciemnego nieistniena. Jak powidoki? Takie jak malował Władysław Strzemiński, wypełniając do niczego niepodobnymi konturami przestrzenie obrazów?
          Na jednym z minojskich fresków widać pływające delfiny. Kiedy Apollo postanowił założyć swoją świątynię na zboczu Parnasu, udał się na Kretę, aby stamtąd sprowadzić kapłanów. Legenda głosi, że drogę tę pokonał płynąc morzem w postaci delfina, dlatego nazwa świątyni i miejsca: Delfy. Dlaczego jednak delfin? Czy delfiny są atrybutem boga sztuki i wyroczni? Prędzej kojarzyłyby się z Orfeuszem i jego magiczną pieśnią zaklinającą świat natury do milczącego w podziwie zasłuchania. 
       Zanim Delfy zostały Delfami, miejsce to nazywało się Pytho, bowiem mieszkał tu żeński smok o imieniu Python zabity przez Apolla. No i dlatego kapłanka wyroczni delfickiej nazywała się Pytia, ale to nie było jej imię, tylko nazwa niejako funkcyjna, zawodowa,  powiedzielibyśmy dzisiaj. Delfy były jedyną grecką świątynią utrzymywaną zbiorowo, i to nie tylko przez miasta Hellady. Po pożarze na odbudowę dołożył się nawet egipski faraon. 
        To na półwyspie, tymczasem na morzu... na morzu nastąpiła katastrofa. Wyspa Thera wybuchła olbrzymim wulkanem, który był czterokrotnie silniejszy od słynnej erupcji na Krakatau w 1883 r. Z dawnej Thery dzisiaj pozostały trzy koncentrycznie ułożone kawałki: Santoryn, Thirasia i Aspronisia. Wielka ciemna chmura zakryła słońce, ziemia się zatrzęsła, fala zalała pałac w Knossos. I to był koniec minojskiej cywilizacji. 

 
Fresk z delfinami w Megaronie Królowej pałacu w Knossos


Władysław Strzemiński, Pejzaż morski ( z albumu In memoriam)



piątek, 3 stycznia 2014

Kto? Co? Kiedy? Z kim?

    Znowu będzie o żmudnych i nudnych poszukiwaniach. Ale skoro już się namęczyłam, nie może wszystko pójść na marne. W liczącym 859 pozycji spisie utworów, w tym ok. 50 oper, Antonia Vivaldiego na próżno szukać Andromeda liberata. Gdy jednak wpisać w wyszukiwarkę tytułową Andromedę, albo imię innego bohatera - Perseusza (Perseo), a jeszcze lepiej Sovente il sole, w pierwszych linkach pojawia się nazwisko Vivladiego, jako autora kompozycji. Dlaczego? Główne śledztwo przeprowadził na szczęście Michael Talbot, który jest specjalistą, autorem monografii o Vivaldim. Nie tylko zresztą o nim.
     Jak ustalił Talbot właśnie, Andromeda liberata tak naprawdę Vivaldiego w całości nie jest. Jest to kompozycja typowego dla baroku pasticcio, w którym mieszają się fragmenty różnych autorów, często trudnych do zidentyfikowania. Gatunkowo Andromeda figuruje jako serenata, czyli nie całkiem opera, a coś więcej niż kantata. Treść nawiązuje oczywiście do mitycznej historii uwolnienia Andromedy przez Perseusza. Zanim jednak zgodnie z mitologią córkę Kasjopei i pogromcę Meduzy połączy węzeł małżeński, Andromeda zaczyna stroić fochy i odrzuca swojego wybawcę. Po godnych operowej intrygi perypetiach okazuje się, a przynajmniej heroina tak twierdzi, że tylko chciała wystawić na próbę wierność herosa. I wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie.
      Zagadką pozostaje autorstwo całości dzieła. Odnaleziony w Wenecji rękopis serenaty Andromeda liberata z 1726 roku nie zawierał nazwiska ani autora libretta, ani kompozytora. I tu wkracza ze swoim  śledztwem Michael Talbot, który najpierw na podstawie kilku różnych XVIII-wiecznych źródeł identyfikuje Vincenzo Cassaniego jako librecistę, a potem z benedyktyńską cierpliwością analizuje muzykę. Dokładny opis kolejnych kroków, poszukiwań, porównań, dociekań i domysłów został przedstawiony na trzydziestu stronach pod tytułem Mythology in the Service of Eulogy: The Serenata "Andromeda liberata" (1726). W każdym razie zachowane notatki o finansowaniu artystów, muzyków i librecistów, pozwalają domniemywać, że Andromeda liberata powstała jako dzieło zbiorowe kilku kompozytorów dla uczczenia pochodzącego z Wenecji wielkiego mecenasa sztuki, jakim był kardynał Pietro Ottoboni (1667 - 1740). Właśnie w 1726 roku Pietro Ottoboni, wcześniej wygnany z Republiki Wenecji, triumfalnie do niej powraca, a na jego cześć zorganizowano wielkie uroczystości o charakterze muzycznym, jako że kardynał był miłośnikiem opery i sam parał się nawet pisanem librett. Wówczas doszło między innymi do wystawienia Andromedy.  Pierwotny tytuł utworu, w nawiązaniu do pozycji i zasług kardynała, brzmiał Perseo, przy którym adnotacja, że jest to dzieło na pięć głosów, pozwala utożsamiać go z odnalezioną Andromedą, zawierającą pięcioro bohaterów: Andromeda (sopran), Kasjopea (sopran), Meliso (alt), Perseo (alt), Daliso (tenor). 
       Na dalszych stronach Talbot opisuje jak ustalał kompozytorów. Daruję tu sobie szczegółowe streszczenie, tym bardziej, że ostatecznych rozstrzygnięć nie ma. Przewijają się nazwiska takie jak Nicola Porpora, Giovanni Porta, Benedetto Marcello, Tomaso Albinoni, Giovanni Brusa, no i oczywiście Vivaldi. Cztery arie Talbot ostatecznie przypisuje Albinoniemu, jedną na pewno uznaje za kompozycję Porty. Inne zawierają cechy języka muzycznego Antonia Lottiego czy Marcella oraz kilku mniej znanych, więc właściwie trudno stwierdzić autorstwo. Nie można też z całą pewnością określić, ile fragmentów skomponował Vivaldi. Niemniej jego udział jest wyraźnie widoczny, a aria Perseusza Sovente il sole na pewno wyszła spod jego ręki. 

Sovente il sole
risplende in cielo
piu bello e vago,
se oscura nube
gia l`offusco

E il mar tranqiullo
quazi senz`onda
talor si scorge
se ria procella
gia lo turbo.

( jak coś poplątałam, to proszę zajrzeć do Talbota, za którym trudno mi było nadążyć)