środa, 31 lipca 2013

Skarb słowiańskiej Atlantydy


    Kiedy dwa lata temu gruchnęła wieść, że odkopano skarb potwierdzający istnienie legendarnego Czerwienia, stolicy Grodów Czerwieńskich, leżących gdzieś na pograniczu polsko-ruskim, poczułam, co znaczy powiedzenie, że żyjemy w ciekawych czasach. O Grodach Czerwieńskich tyle wiedziałam z historii, że tak naprawdę nie wiadomo, gdzie tak dokładnie leżały (gdzieś miedzy terenami Sandomierszczyzny, ziemi chełmskiej, przemyskiej aż po Wołyń). W każdym razie od początku, to znaczy od wieku X, z którego pochodzą pierwsze pisane świadectwa,  stały się przedmiotem konfliktu i walki o terytorium. Podobno wchodziły w skład państwa Mieszka I. Potem zagarnął je Włodzimierz Wielki, następnie odzyskał Bolesław Chrobry, a wkrótce nazwa znika w pomroce dziejów. Były więc i słuch o nich zaginął, Czerwień przepadł i niemal zamienił się w legendę. Przynajmniej dla mnie stał się takim słowiańskim odpowiednikiem zaginionej Atlantydy. 
    I nagle dwa lata temu elektryzująca wiadomość, że odkopano skarb. I to w miejscu, gdzie przecież od lat prowadzono archeologiczne prace, z miejsca, o którym od dawna przypuszczano, że mogło być dawną stolicą Grodów Czerwieńskich. Czermno to wieś nad Huczwą w gminie Tyszowce na Zamojszczyźnie. W glinianym garnku znaleziono między innymi srebrne bransolety, pierścienie, zausznice, kołty, luzem zaś odkopano elementy broni, topory, sprzączki od ubrań, noże, sztućce. Poza tym tak zwane nieinwazyjne sposoby badania terenu wykazały istnienie reliktów budowli sakralnej, która potwierdza jak wielką rangę miało to miejsce. A więc byłby to dodatkowy argument przemawiający za uznaniem wybrzuszonego i porosłego trawą wału za pozostałość średniowiecznego grodziska - legendarnego Czerwienia.

Pod poniższym linkiem można przeczytać o skarbie i zobaczyć zdjęcia, w tym zdjęcie z lotu ptaka terenu dawnego Czerwienia

Skarby z Czermna

    Skarby Czerwienia, zgromadzone przez wiele lat przedmioty wraz z tymi najnowszymi można oglądać do 1 września na wystawie Czerwień - gród między Wschodem a Zachodem w Pałacu Biskupa Erazma Ciołka w Krakowie na ul. Kanoniczej. Srebrne bransolety, biżuteria, pierścienie, kołty (ozdoby noszone na skroniach) niczym nie ustępują współczesnym wyrobom i z powodzeniem może je nosić dzisiejsza elegantka. Co więcej, pamiętając, że są to przedmioty z wieków X-XIV, można dojść do wniosku, że nasi przodkowie nie tak bardzo różnili się od nas, a może nawet inaczej: to my nie tak znowu bardzo odbiegliśmy od nich. Oni też posługiwali się nożami, zapinali ubrania guzikami na takich nóżkach z otworkiem, używali wagi i precyzyjnie obrobionego szydła, wyrabiali narzędzia podobne do dzisiejszej siekiery i toporka, pisali dokumenty pieczętowane bullami, krzyże różnej wielkości świadczące o przyjętej kulturze chrześcijańskiej, słowem, masa rzeczy, które i dzisiaj nikogo nie dziwią.
     A przy tym nawet zwiedzając z wystawę staroci, można się czegoś nowego dowiedzieć. Na przykład, co to jest hetka. Znam powiedzenie hetka pętelka, ale nigdy nie zastanawiałam się dokładniej, czym owa hetka jest. Na wystawie zaś była hetka - mała podłużna gładko wypolerowana kość z wgłębieniem na środku, całkiem jak współczesne takie drewniane kołeczki służące jako zapięcie w niektórych ubraniach. Całkiem słusznie, skoro hetka jest z pętelką, to jest to rodzaj guzika. Ta z Czermna miała wgłębienie, natomiast inne z dawnych czasów miewały dziurki: jedną, albo dwie. Te dwie dziurki to już naturalnie kojarzą się z guzikiem, ale są trzy teorie na temat celu, jakim służyły hetki: jako guzik, jako muzyczny instrument  i jako część naszyjnika.

Dokładnie można o tym przeczytać (i zobaczyć zdjęcia) tutaj:

Hetki i ich zastosowanie

      A skoro o odkryciach językowych mowa, to właśnie podczas niedawnej audycji radiowej uświadomiłam sobie, że jeśli nazwa warszawa, jak chce legenda,  pochodzi od imion Wars(z) i Sawa, to... musiała to być bardzo oryginalna jak na tamte czasy i obyczaje para, boć przecie Sawa to imię męskie, jak Sawa Caliński w Beniowskim Słowackiego. A`propos imion, przypomniał mi się swego czasu popularny film, a potem serial pt. Nikita, w którym bohaterka "wytresowana" przez służby specjalne staje się zawodową morderczynią. Problem w tym, że Luc Besson zauroczony tym rosyjskim imieniem nie zauważył, że jest to imię męskie, bo chyba Nikita Chruszczow kobietą nie był? Na tej samej zasadzie, ale niejako na odwyrtkę, współcześni reżyserzy oper z Oniegina robią geja, ponieważ zwraca się do Tatiany "moj drug",  więc tak naprawdę miałaby ona być zakamuflowanym  przez Puszkina odpowiednikiem mężczyzny. Ech, ta współczesna znajomość języków! 

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ja, kobieta



       Stopy bolą od samego patrzenia na ekspozycję Elwiry Ziomkowskiej. Obok, w drugiej gablocie, znajduje się jeszcze w tym samym stylu wyszpilkowana torebka. A ja? Cóż ja na to? Płaskie sandałki z paseczków, których w ogóle  nie czuje się na nogach, przez ramię przewieszona płócienna torba wiązana sznurkiem. Nikt nie namówi mnie na założenie szpileczek i udawanie, że to wygodne. Zdecydowanie nie jestem glamour. 
       Na wystawie Praca kobiety nigdy się nie kończy w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie zgromadzono 126 grafik od XV do XIX wieku, na których przedstawione zostały kobiety. Wśród autorów nazwiska nieznanych szerzej malarzy holenderskich i francuskich z XVII i XVIII wieku, ale i te bardzo sławne, jak Albrecht Dűrer, Rembrandt van Rijn, William Hogarth. Obok dawnych rycin instalacje współczesnych arystów polskich, wspomnianej Elwiry Ziomkowskiej oraz Tomasza Rogalińskiego, Małgorzaty Łojko, a nawet po jednej rzeźbie Xawerego Dunikowskiego i Aliny Szapocznikow.  Wszystkie przedstawiają, zgodnie z tytułem wystawy, kobiety. Kobiety w różnych pozach, przy różnych zajęciach, w różnych społecznych rolach.  Prace zostały zgromadzone tematycznie, co wielce ułatwia poruszanie się, ogarnięcie całości a zarazem ilustruje ideę przewodnią prezentacji. 
        Otóż oglądamy najpierw  kobietę matkę, tę, która daje życie i karmi, od pramatki Ewy począwszy.  Wśród tej części przejmująca grafika holenderska przedstawiajaca scenę ratowania przez matkę dziecka z pazurów lwa. Następny dział to Towarzyszka i sługa, czyli realizm i alegoria. Są tu pracowite niewiasty tkaczki, prządki, na wiele sposobów zajmujące sie domem: szyjące, piorące, sprzedające swoje hafty. Są też ciekawe dzieła bedące przyczynkiem do rozwoju medycyny: leczenie chorego na syfilis, leczenie przy pomocy ciętych baniek oraz rwanie zęba. Kolejny etap to kobieta będąca  przedmiotem uwielbienia mężczyzny, kobieta ideał, kobieta wiadziana oczami mężczyzn i dla mężczyzny przeznaczona. Obok ryciny z alegorią szczęśliwej małżeńskiej miłości scena u krawca - przymierzanie gorsetu. Kobieta wciśnięta w gorset bacznie oglądana przez krawca i przez męża czy kochanka, który zaakcpetuje bądź nie nowy ubiór towarzyszki.  Następna grupa obrazów pod hasłem Pod patronatem Muz prezentuje kobietę artystkę, pisarkę  i poetkę, miłośniczkę sztuki. Tutaj znalazłam Safonę.




Po artystkach czas na dzielne i dumne wojowniczki. Oglądamy Joannę d`Arc, Charlottę Corday i anonimową kobietę tańczącą z widłami. Groźne wprowadzenie do działu następnego pod hasłem Wzory dobre i złe. Kobiety wzorowe wspierają mężów, zajmują się domem, rozdają jałmużnę, są w cieniu. Kobiety złe to znowu biblijna Ewa, sprawczyni nieszczęścia całej ludzkości, obok Dalila, która zdradziła Samsona. Na koniec ekspozycja wielce symboliczna: Szafarka i władczyni losu otwierająca się portretem trzech Parek: Kloto przędzie, Lachesis odmierza, Atropos przecina nić żywota.




W tej grupie znalazły się kobiece personifikacje kontynentów, wdzięków,  żwyiołów, zmysłów oraz pojęć takich, jak prawda, sprawiedliwość, miłosierdzie, cnoty i przyjemności. Niemal na końcu tajemnicza postać Nemezis z zagadkowymi akcesoriami.


       Oczywiście wyraźnie czytelny jest nieco prowokacyjny temat i dobór dzieł, zwłaszcza w zestawieniu z owymi dosłownymi szpilkami. Cóż, trudno by mi było znaleźć rycinę z wizerunkiem kobiety, z którą mogłabym się utożsamić. Jak wspomniałam, szpilek nie noszę, prząść natomiast nie potrafię,  mimo gwałtownej czasem natury daleko mi też do wojowniczki. Cóż mi pozostaje? Bardziej swojsko poczułam się w Pracowni Hanny Rudzkiej-Cybis, której wystawę znalazłam w Kamienicy Hipolitów. 
        Hanna Rudzka-Cybis (1897 - 1988), malarka, żona Jana Cybisa, współtwórczyni Komitetu Paryskiego i kierunku w malarstwie zwanego kapizmem. Pierwsze szlify malarskie zdobywała podczas edukacji w  Lublinie, następnie studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wraz z Komitetem Paryskim wyjechała w 1924 r. do Paryża już jako żona Jana Cybisa. Oboje wrócili do Polski w 1931 roku i zamieszkali w  Krakowie. Z mężem rozstała się tuż przed wojną w 1939. Okres powojenny to stały wzrost znaczenia Hanny Rudzkiej-Cybis, rozwoju jej malarskiej techniki, rozwijania malarstwa poejzażowego i martwej natury, wchodzenia w sztukę abstrakcyjną, wyjazdów plenerowych i podróży zwłaszcza do Francji. 
      Na wystawie w Kamienicy Hipolitów mamy odtworzoną pracownię malarską,  stolik z kolorowymi paletami do rozrabiania farb, poplamiony fartuch, skromne łóżko. W drugim pomieszczeniu salonik o przytulnej atmosferze niezobowiązującej popołudniowej herbatki.



Chętnie bym wstąpiła do Pani na herbatkę, pani Hanno. Zapytałabym o ten ostatni obraz na sztalugach. Bardzo, bardzo kolorowy.  I te szkice rysowane lekką ręką. Wolała  Pani rysować z natury czy malować w pracowni? I czy opanowała Pani obsługę magentofonu tak pieczołowicie rozpisana, rozrysowaną na kartkach?






PS. Relacja z krakowskiego koncertu Collegium 1704 na Zapiskach macierzystych.

czwartek, 18 lipca 2013

Jan Garbarek

Cholera, dawno miałam kupić jego płytę. Muszę wreszcie to zrobić. Dźwięk jego saksofonu biegnie wzdłuż kręgosłupa.





I jeszcze to.



A tak na marginesie, Jan ma na imię i nazwisko Garbarek, czyli... nie-Polak, bo Norweg. No fakt, syn Polaka i Norweżki. 

Co byśmy kupili? 

Officium
Officium Novum
In Praise of Dreams
Mnemosyne
... i parę innych.

Nie stać mnie.

sobota, 13 lipca 2013

Na szybko


    Nie dość, że Dwójkę mi wyłączyli na półtorej doby, to jeszcze nawet ten pożyczony Internet się zawiesza. Więc się spieszę. Tym bardziej, że pada od trzech dni bez przerwy i nie wiem, jak wrócę do domu.
     Ale po kolei. Dwójkę odwiesili. Jakieś czyszczenie anten było czy coś w tym rodzaju. W samą porę, żebym mogła delektować się transmisją z inauguracyjnego koncertu BBC Proms z Londynu. Strasznie na to czekałam. A to dlatego, że po raz pierwszy na otwierającym ten najstarszy festiwal na świecie koncercie zabrzmiała polska muzyka: Witolda Lutosławskiego Wariacje na temat Paganiniego. Ciekawe było posłuchać, jak poradził sobie z utworem Stephen Hough, gdy pierwotnie został on skomponowany w 1941 roku  przez Lutosławskiego na dwa fortepiany i grany przez niego w duecie z Andrzejem Panufnikiem. Wariacje na temat Kaprysu 24 a-moll Paganiniego to popis fortepianowej wirtuozerii i takową było słychać w promenadowym wykonaniu.
      Ale to nie wszystkie polskie akcenty na tegorocznych Promsach. Będzie ich znacznie więcej. Że pojawi się Penderecki, Górecki czy Szymanowski, to by było do przewidzenia. Ale polska muzyka dawna? Renesansowego dworu? To już niespodzianka. Będzie czego słuchać.
      Ach, nie, nie... jeszcze przed transmisją z Londynu wysłuchałam koncertu The Tallis Scholars , zespołu  świętującego swoje 40-lecie. Koncert wspaniały, a dla mnie znamienny, że właśnie od nich zaczęło się moje słuchanie muzyki angielskiej, właśnie Tallisa i jego słynnego 40-głosowego motetu Spem in alium.

      Tyle na dzisiaj. Muszę znowu założyć ręcznie pisaną prywatną kronikę wydarzeń muzycznych, bo nie nadążam.

wtorek, 9 lipca 2013

Smutek, żal, rozpacz...


      Znowu muszę o smutnych rzeczach. Od wczoraj od godz. 11:00 nie mam sygnału radiowej Dwójki. Czyli  jestem pozbawiona uroków tego świata. Jedynej radości, która pozwala mi zachować równowagę na moim wygnaniu. Z tego powodu dzisiaj zaspałam, bo nie było Chopina po wiadomościach o siódmej rano. Wieczorem nie zasypiam z muzyką ani śpiewem w uszach, bo cały czas myślę, czego nie ma tego cholernego sygnału. Za to wlazło coś, czego się formalnie słuchać nie da. Przekręcałam przez wszystkie dostępne na moim radyjku fale i nic. Wszędzie ten sam badziew nie do słuchania. Teraz naprawdę jestem na totalnym zadupiu: ani radia, ani telewizji, ani Internetu (jestem w gościach i tłukę na cudzej klawiaturze). Nawet w telefonie pojawia się informacja "tylko połączenia alarmowe", albo "brak dostępu do sieci". Jak ktoś nie wie, jak wygląda polska prowincja, polskie zadupie, to właśnie tak. NICZEGO NIE MA! Jest tylko sklep w remizie, gdzie można z wiejskimi żulikami się upić "japcokiem", o!

wtorek, 2 lipca 2013

Biber, a co?!


    Ha, ha, ha! Niespodzianka! Heinrich Ignaz Franz von Biber (1644 - 1704) urodził się gdzieś w Wartenbergu niedaleko Liberca, czyli był Czechem, ale skoro w 1670 r. osiedlił się w Salzburgu, gdzie spędził resztę swojego życia, był kompozytorem austriackim. A może trzeba by powiedzieć, że niemieckim? Najlepiej zaś, nie wchodząc w rozstrząsanie mieszanki narodowościowej, uznać, że był po prostu kompozytorem barokowym i będzie to określenie najwłaściwsze.
    Kiedy słuchałam czterdziestogłosowego Spem in alium Thomasa Tallisa, nie sądziłam, że ktoś może jeszcze bardziej rozmnożyć polifoniczne głosy. Ale właściwie, czemu nie? Minęło przecież prawie sto lat, gdy pojawiła się 53-głosowa Missa Salisburgensis (Msza salzburska) przypadkiem odnaleziona w dwa wieki później, z początku nieznanego autora, a potem z dużym prawdopodobieństwem przypisana właśnie von Biberowi. Kompozycja Mszy ma odzwierciedlać budowę salzburskiej katedry, w której zostanie ochrzczony Mozart: przestrzeń, światło, harmonię, syntezę sacrum i profanum.



      Nie jedyne to polifoniczne dzieło von Bibera. Missa Alleluja skomponowana została na 36 głosów, motet Plaudite tympana na 16 głosów wokalnych i 35 instrumentalnych.  A mnie najpierw urzekły sonaty. W jednej z nich , Sonacie D-dur von Biber dosłownie niemalże zilustrował bitwę, w skład której wchodzą między innymi takie części, jak Niechlujne towarzystwo wszelakiego autoramentu, wezwanie do walki, właściwa Bitwa  - Die Schlacht - oraz końcowy Lament rannych muszkieterów
       Heinrich Ignaz Franz von Biber był kompozytorem i skrzypkiem wirtuozem.  Znalazło to odbicie w skomplikwoanych utworach komponowanych na skrzypce, których wykonanie do dziś wymaga biegłości nie byle jakiej. Zarazem jest to też muzyka uduchowiona, głęboka, intelektualna, której szczytowym osiągnięciem są Sonaty misteryjne inaczej też w zwane Sonaty różańcowe (1676). Jest ich piętnaście, zgodnie z kolejnością Tajemnic różańcowych, od Zwiastowania, po Ukoronowanie Najświętszej Marii Panny. Rzecz niebywałej piękności, arcydzieło muzyki smyczkowej, porywające delikatnością i rozdzierające duszę jak wiele barokowych sprzeczności, w które uwikłany był człowiek tamtej epoki. 



Heinrich von Biber - Zwiastowanie ( Sonaty różańcowe)